Выбрать главу

Pode mną był już tylko ogień. Nim jednak zdążyłem w niego wpaść, ktoś mnie złapał, chwycił za pasek w chwili, gdy pokład zniknął bez śladu.

– Hej – rzuciła Jo. – Spokojnie, bo jeszcze cię upuszczę.

Odprężyłem się. Łopocząc skrzydłami, wzleciała nad dziurą i postawiła mnie na nietkniętej części pokładu. Potem wróciła, zniżając się ponownie po Josefa, który zawisł na rei.

– W porządku? – spytała Jakon.

Skinąłem głową, a potem otworzyłem dłoń, w której trzymałem pryzmat. Teraz nie było w niej już niczego.

– Oszukał mnie – powiedziałem. – Skłamał.

Jakon uśmiechnęła się szeroko.

– Nie sądzę. – Wskazała w górę.

Uniosłem wzrok. W powietrzu nade mną wisiał Tęczek. Był blady i szary, ale jednak tam był. Ogarnęła mnie obezwładniająca ulga.

– Tęczku! Wróciłeś! Nic ci nie jest?

Po szarej powierzchni mudlufa powoli rozszedł się słaby różowy rumieniec.

– Chyba ją bolało – mruknęła Jakon.

Zastanawiałem się, skąd wzięła to „ją", ale nie miałem czasu zagłębiać się w potencjalnie skomplikowaną dyskusję.

– Najszybsza droga prowadzi tamtędy. – Wskazałem ścianę.

J/O wystąpił naprzód i wycelował ręką z blasterem. Nie widziałem, co zrobił, dym stał się tak gęsty, że nie tylko straciłem wzrok, ale też prawie nie mogłem oddychać.

– Pośpiesz się – wykasłałem.

Nagle, przez zamknięte powieki ujrzałem rozbłysk szkarłatnego światła, usłyszałem coś jak ffzzzhhsstt! i twarz owiała mi fala świeżego powietrza. Ktoś pociągnął mnie naprzód. Potykając się, wypadłem na przedni pokład „Malefica".

– Tam jest brama – rzekł Josef. – Spójrzcie.

Widzieliśmy ją wszyscy, niecałe sto metrów dalej, z boku statku, migoczącą w niezwykłym Nigdzie-Nigdzie.

– Jak się tam dostaniemy?

– Jo? – spytał Jai. – Potrafisz latać w eterze?

– Czy zdołałabym tam podlecieć? – Zawahała się. – Nie wiem. Pewnie nie.

– To wariactwo – warknęła Jakon. – Zginiemy na tym durnym statku, tuż obok bramy.

Ponownie spojrzałem na „dziurę" w „niebie" – wydawała się mniejsza, jakbyśmy od niej odpływali. A potem uświadomiłem sobie coś innego.

Brama się kurczyła.

Spojrzałem na Tęczka.

– Tęczku, czy mógłbyś nas stąd zabrać?

Zapulsował smutną szarością. Najwyraźniej czas spędzony w pryzmacie poważnie mu zaszkodził.

– W porządku. Czy mógłbyś przerzucić nas do portalu?

Ponownie ponure, szare pulsowanie. Nie, nawet tego nie dałby rady zrobić.

– W takim razie czy zdołałbyś zanieść tam jedno z nas?

Chwila wahania, a potem powierzchnia Tęczka zajaśniała potakującym błękitem.

– Super – mruknął J/O. – A zatem ty przeżyjesz, a my zginiemy. Po prostu świetnie. Świetnie, na wypadek gdybyś się zastanawiał, znaczy „do dupy".

– Wiesz – odparłem. – A już zaczynałem cię lubić po tym pojedynku. Wszyscy się stąd wydostaniemy, a osobą, którą ma zabrać Tęczek, jest Josef.

– Ja? – Josef zmarszczył brwi.

– Zgadza się – odparłem.

Pod nami znów coś eksplodowało i kolejny fragment statku rozpadł się w drzazgi.

– Szybko. – Rozejrzałem się wokół. – Potrzebne nam liny i… Właśnie! Tam jest kawał masztu, potrzebujemy go tutaj.

Jakon chwyciła liny – plątaninę sznurów grubości kciuka, wielkości dwóch prześcieradeł – a Jai bez zbytniego wysiłku wyciągnął myślami koniec złamanego masztu spod stosu połamanych rej i desek. Jo wysunęła drugi koniec, mocno bijąc skrzydłami. A my z Josefem przeciągnęliśmy go we wskazane przeze mnie miejsce.

Owinąłem siatkę z lin wokół rei, przywiązując ją u góry i dołu. Nie zdobyłaby żadnej nagrody, ale powinna się sprawdzić. Taką miałem nadzieję.

– A teraz – powiedziałem – oby w Nigdzie-Nigdzie nie było zbyt silnej inercji. Josefie, jak radzisz sobie z rzutem oszczepem?

– Czemu?

– Ponieważ – odparłem – chcę, żebyś rzucił nas w stronę bramy.

Wszyscy spojrzeli na mnie owym szczególnym wzrokiem zarezerwowanym dla kogoś, w kim pokładamy ostatnie nadzieje i nagle odkrywamy, że zupełnie oszalał.

– Zwariowałeś – oznajmiła Jakon. – Księżyc odebrał ci rozum.

– Nie – odparłem. – To zupełnie logiczne. Przytrzymamy się lin, Josef rzuci maszt do bramy. Wciąż jest dość duża, choć bardzo szybko się zamyka. Uderzymy w nią, ja ją otworzę, a Tęczek przeniesie Josefa.

Popatrzyli po sobie.

– Brzmi nawet całkiem logicznie – mruknęła Jo.

– Brzmi, jakby robaki zeżarły ci mózg – rzekła Jakon.

– Kompletne wariactwo – zgodził się J/O. – Zapaść sieci neuronowej.

– Josefie? – spytał Jai. – Myślisz, że dasz radę rzucić tak daleko?

Josef zważył w dłoniach maszt. Był długości słupa telefonicznego, choć nie dorównywał mu grubością. Nasz towarzysz sapnął z wysiłku i pokiwał głową.

– Tak – powiedział. – Chyba tak. Może.

Jai zamknął oczy, kilka razy odetchnął głęboko, jakby medytował.

– Doskonale. Zrobimy tak, jak mówi Joey.

– Tęczku! – zawołałem. – Będziesz musiał zostać tu, na pokładzie i przynieść do nas Josefa, kiedy będziemy lecieć do bramy. Dasz radę?

Balonik zajaśniał zielenią.

– Skąd wiesz, czy on w ogóle cię rozumie? – spytała Jo.

– A masz lepszy pomysł?

Pokręciła głową.

Przepchnęliśmy maszt na bok, tak by jego koniec unosił się lekko w stronę bramy, pulsującej sto metrów dalej niczym holograficzna mgławica na tle pustki.

– Zaczynajmy – powiedziałem do Jo.

Wszyscy prócz Josefa przywarliśmy do masztu, przytrzymując się mocno lin.

– W porządku, Josefie, do dzieła.

Zamknął oczy, sapnął, a potem pchnął.

Powoli zaczęliśmy oddalać się od statku. Spadaliśmy, lecieliśmy, szybowaliśmy w stronę bramy, poruszając się w Nigdzie-Nigdzie.

– To działa! – krzyknęła Jakon.

Sir Isaac Newton jako pierwszy (przynajmniej na mojej Ziemi) wyjaśnił prawa rządzące ruchem. Są dość podstawowe. Obiekt (powiedzmy kawałek masztu z pięcioma młodymi, międzywymiarowymi komandosami, przytrzymującymi się lin) pozostawiony sam sobie, według pierwszego prawa nie zmienia swojego stanu; drugie prawo wskazuje, że zmiana w ruchu oznacza, że coś (na przykład Josef)musiało oddziaływać na obiekt. Trzecie prawo głosi, że każdej akcji odpowiada reakcja równie silna, lecz przeciwnie skierowana.

Pierwsze prawo, przynajmniej według mnie, oznaczało, że powinniśmy lecieć dalej w stronę szybko malejącej bramy, aż w końcu dotrzemy na miejsce. Owszem, otaczało nas powietrze czy coś, w czym mogliśmy oddychać. Ale zwykłe tarcie atmosferyczne nie spowolniłoby nas tak bardzo, nim dosięgniemy celu. Czyli mój plan był bezbłędny, prawda?

Problem w tym, że, jak już wspominałem, istnieją miejsca, w których prawa fizyki to jedynie możliwość, nie zasada. I to dość niepewna możliwość. To miejsca, w których magia działa silniej niż prawa nauki. A Nigdzie-Nigdzie jest jednym z takich miejsc.

I przybysze z RUN dobrze o tym wiedzieli. Od bramy dzieliło nas jeszcze jakieś dziesięć metrów, gdy nagle się zatrzymaliśmy. Po prostu stanęliśmy i zawiśliśmy w przestrzeni.

A potem usłyszeliśmy za sobą głos, słodki jak zatruty cukierek. Głos, dla którego jeszcze niedawno umarłbym, byle tylko usłyszeć wypowiedziane nim choćby jedno dobre słowo. A z wyrazu twarzy pozostałych wiedziałem, że kiedyś czuli to samo.

– Nie, Joeyu Harkerze – rzekł głos. – Nie dla ciebie ucieczka w ostatniej chwili.

A my, jednocześnie, cała piątka oraz Josef, wciąż jeszcze na pokładzie „Malefica", odwróciliśmy się…