Выбрать главу

…i ujrzeliśmy panią Indygo.

Rozdział 20

Wisiała w powietrzu pomiędzy nami i „Maleficem", nieco z boku. Jedną rękę miała uniesioną, po tym jak rzuciła zaklęcie, które nas zatrzymało. Mówiąc, uniosła drugą i zaczęła oddalać się od „Malefica" w naszą stronę.

– Gratuluję ci, Joeyu Harkerze – rzekła. – Udało ci się coś, w co nikt by nie uwierzył. Zniszczyłeś „Malefica" i jego misję. Pan Psinóż powrócił już na Pierwszą z RUN, mnie zaś polecił sprowadzić cię do siebie. Wierz mi, nie mogę się już doczekać. Po klęsce inwazji na Lorimare pozostały mu wyłącznie myśli o zemście.

Wylądowała na końcu masztu i zaczęła kreślić w powietrzu świetlistą ścieżkę tego samego symbolu, którym zaatakowała mnie jakże dawno temu, w jednym z niezliczonych alternatywnych Greenville. Czyniąc to, jednocześnie wymawiała Słowo, które ponownie dałoby jej nad nami władzę.

Wiedziałem, że muszę coś zrobić albo nasza przygoda dobiegnie końca. Po zniweczeniu planów podboju innych światów nic nie powstrzymałoby Psinoża przed użyciem wszystkich środków i zdolności do wydarcia z naszych umysłów sekretu InterŚwiata. Gdyby pani Indygo dokończyła swoje zaklęcie, oznaczałoby to koniec dla wszystkich. Dla niezliczonych światów.

Ale nie wiedziałem, jak ją powstrzymać. Rzut oka na towarzyszy uświadomił mi, że zaklęcie zaczyna już działać – ich oczy stawały się szkliste, mięśnie sztywniały. Sam także czułem w umyśle jej wolę, szepczącą uwodzicielsko, jak łatwo i słusznie byłoby robić wszystko co mi każe.

Niemal już dokończyła zaklęcie. Słowo, jego dźwięk, wibrowało w powietrzu, pulsując wraz z jaśniejącym Znakiem. Poczułem, jak moje ręce unoszą się w geście posłuszeństwa jej samej, Psinożowi, władcom RUN…

W jakiś sposób musiałem choćby na moment ją zdekoncentrować. Rozejrzałem się, szukając czegoś, czym mógłbym rzucić. Wsunąłem lewą rękę do kieszeni, wiedząc, że to nic nie da – i moje palce zacisnęły się wokół sakiewki z proszkiem.

Nie zastanawiałem się nawet. Zadziałałem odruchowo, wyszarpując sakiewkę z kieszeni i ciskając.

Nie wiedziałem, co się stanie i czy w ogóle cokolwiek. Był to gest desperacji, czystej, nieskalanej rozpaczy. Jak już powiedziałem, liczyłem jedynie, że na moment ją zdekoncentruję.

Lecz udało mi się osiągnąć znacznie więcej.

Gdy sakiewka trafiła w panią Indygo, wyparowała, uwalniając chmurę osobliwego, szkarłatnego proszku.

Czerwony proszek zaczął wirować wokół kobiety, zamykając ją wewnątrz miniaturowej trąby powietrznej. Czarodziejka wyglądała na zdumioną, a potem na jej twarzy dostrzegłem strach. Uniosła ręce w ochronnym geście, otworzyła usta, by wymówić stosowne zaklęcie, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Proszek wirował coraz szybciej i szybciej, a ja czułem, jak moc jej czaru, rzuconego na mnie, słabnie. Zerknąłem na pozostałych i przekonałem się, że oni także uwalniają się spod jej wpływu.

Co oznaczało, że mamy szansę – jedną jedyną szansę – ucieczki.

W maszynowni brama miała jakieś trzydzieści metrów szerokości. Gdy ruszyliśmy z pokładu, zmalała do piętnastu metrów, teraz zaczynała rozpływać się w nicość.

– Jo! – zawołałem. – Zacznij machać skrzydłami! Jai! Czy możesz nas lewitować w stronę portalu?

– Nie jestem pewien – przyznał.

– Bądź pewien – uciąłem. – Postaraj się.

Co do mnie, skupiłem się na bramie. W końcu jestem Wędrowcem. Zacząłem naciskać i popychać, sięgnąłem myślami i z całą dostępną mi mocą utrzymywałem bramę otwartą.

A maszt powoli, straszliwie, upiornie wolno, jak pociąg wlokący się przez miasteczko na Południu w upalny, letni dzień, zaczął przesuwać się w jej stronę.

– To działa! – krzyknął J/O.

Obejrzałem się szybko na panią Indygo, by się upewnić, że nam nie przeszkodzi. Nie wyglądało na to. Teraz wewnątrz szkarłatnej trąby powietrznej dostrzegłem rozbłyski światła. Każdy oświetlał czarodziejkę od wewnątrz, jakby jej ciało na moment stawało się przeźroczyste, ukazując kości. Zwijała się w agonii, otwierając usta do krzyku – krzyku, którego nikt nie słyszał.

Lecz brama zamykała się, a ja z najwyższym trudem wciąż ją podtrzymywałem.

– J/O! Jakon! – krzyknąłem. – Pomóżcie mi! Nie możemy pozwolić, by się zamknęła.

Poczułem ich umysły – ich siłę – dołączające do moich. Brama nadal malała i gasła.

Wiedziałem, że nie zdążymy na czas, nie zdążymy…

„Malefic" eksplodował.

Wielka, czarna, tłusta chmura rozlała się na wszystkie strony. Pomyślałem, że gdyby doszło do tego w Szumie albo świecie, w którym działały prawa nauki, wstrząs pewnie by nas zabił. Tu jednak poczułem potężne uderzenie przegrzanego powietrza, które pchnęło maszt i nas wszystkich w stronę portalu – i przez niego! Łatwo jak klucz wślizgujący się w zamek przemknęliśmy przez portal w gościnny obłęd Pomiędzy.

Maszt i olinowanie rozpadły się na dziesiątki istot, które umknęły niczym pająki w szaleńczą, wielobarwną plątaninę zapachu grejpfrutów. Zerknąłem za siebie na zwężającą się szczelinę portalu. Pani Indygo – czy też to, co z niej zostało – zniknęła. A potem portal się zamknął i do dziś dnia nie wiem, co się z nią stało.

– Co z Josefem? I Tęczkiem? – spytała Jo.

Usłyszeliśmy głośny syk i Josef spadł z nieba przed nami w snopie szmaragdowych iskier. Otaczała go cienka bańka, która zmalała na naszych oczach, przysunęła się do mnie i osiadła w samym sercu obłędu, podskakując niczym balon na sznurku.

– Jestem tu – powiedział Josef. – Wracajmy do domu.

– Do domu?

Poczułem ukłucie na myśl o mamie, ojcu, bracie i siostrze. O miejscach i ludziach, których zapewne nigdy już nie zobaczę. Uniosłem rękę i dotknąłem kamienia, który podarowała mi mama tamtej ostatniej nocy. „Postępujesz słusznie" – powiedziała w mojej głowie. „Dzięki, mamo" – odparłem i ból zelżał, choć wiedziałem, że nigdy nie zniknie do końca.

A potem pomyślałem o moim domu. Moim nowym domu; jμ = 4μ zaprowadzi nas tam, nieważne, gdzie się kryje.

Zacząłem Wędrować. Reszta grupy podążyła za mną.

Epilog

Z dziennika Joeya

Staliśmy wszyscy w sekretariacie Starego: Jai, Josef, Jo, Jakon, J/O i Ja. Czekaliśmy tam prawie godzinę. Wezwanie dotarło do nas tuż przed śniadaniem i zjawiliśmy się natychmiast. A potem czekaliśmy.

I czekaliśmy.

W końcu w gabinecie coś zabrzęczało. Asystentka Starego na chwilę zniknęła w środku, po czym podeszła do mnie.

– Najpierw chce porozmawiać z tobą – oznajmiła. – Reszta niech jeszcze zaczeka.

Przekraczając próg uśmiechnąłem się do przyjaciół. Jeśli nie stąpałem parę centymetrów nad ziemią, to dlatego, że unosiłem się nad nią pół metra. A może nawet metr. Owszem, od niezbyt dawna należałem do InterŚwiata, ale wraz z innymi dokonałem czegoś niezwykłego. W szóstkę pokonaliśmy flotę inwazyjną RUN. Zniszczyliśmy „Malefica". Dzięki nam co najmniej tuzin światów zachowa wolność.

Nie lubię się przechwalać, ale właśnie za takie wyczyny dostaje się medale.

Zastanawiałem się, co bym powiedział, gdyby przypiął mi do piersi medal. Czy rzekłbym jedynie „dziękuję", czy też wspomniałbym, że to dla mnie zaszczyt i że zrobiłem to, co każdy uczyniłby na moim miejscu? Czy zacząłbym paplać bez ładu i składu, jak aktorzy odbierający Oscary, czy też po prostu bym milczał?