Выбрать главу

Nagle powietrze przede mną zafalowało, zamigotało w srebrnej poświacie, a potem się rozdarło. Zupełnie jakby to sama rzeczywistość pękła. Wewnątrz dostrzegłem niesamowite, psychodeliczne tło, szybujące w powietrzu geometryczne kształty i pulsujące kolory.

A potem z pęknięcia wyszło to… coś.

Może to był człowiek – nie wiedziałem. Otaczał go metaliczny blask. Miał na głowie kapelusz i był ubrany w prochowiec. Kiedy uniósł głowę i spojrzał na mnie, pod rondem ujrzałem jego twarz.

Należała do mnie.

Rozdział 3

Całą jego twarz pokrywała jakby maska o lustrzanej powierzchni, przypominającej płynną rtęć. Czułem się niesamowicie, patrząc w ową ślepą, srebrną twarz i widząc własne odbicie wpatrujące się we mnie, wykrzywione i zniekształcone.

Moja twarz wyglądała jeszcze bardziej niemądrze niż zwykle: falująca mapa piegów, ciemnoruda czupryna, wielkie piwne oczy, usta wykrzywione w karykaturalnym grymasie zdumienia i, szczerze mówiąc, strachu.

Pierwsze, co pomyślałem, to że ów nieznajomy jest robotem, jednym z filmowych robotów z płynnego metalu. Potem uznałem, że to obcy. A potem zacząłem podejrzewać, że to ktoś, kogo znam, tyle że w niesamowitej, supernowoczesnej masce, i kiedy odezwał się do mnie znajomym głosem, ta myśl zamieniła się w pewność. Maska tłumiła ów głos, ale wiedziałem, że go znam.

– Joey?

Próbowałem odrzec: „Tak?". Ale zdołałem jedynie mruknąć coś niewyraźnie z głębi gardła.

Postąpił krok ku mnie.

– Posłuchaj. Przypuszczam, że to wszystko dzieje się trochę zbyt szybko, ale musisz mi zaufać.

Zbyt szybko? Niedopowiedzenie stulecia, stary. Mój dom nie był moim domem, rodzina nie była moją rodziną, dziewczyna moją dziewczyną – no, tu akurat od początku nią nie była, ale nie czas na nieważne detale. Chodziło o to, że wszystko co stałe i niezmienne w moim życiu nagle zatrzęsło się jak galareta i czułem, że lada moment przestanę nad sobą panować.

I wtedy dziwak w halloweenowej masce położył mi dłoń na ramieniu i „przestanę" zmieniło się w „przestałem". Nie obchodziło mnie, czy to ktoś, kogo znam. Gwałtownie uniosłem kolano, dokładnie tak jak kazał nam – chłopakom i dziewczętom – pan Dimas, gdybyśmy kiedykolwiek sądzili, że jakiś dorosły mężczyzna zagraża nam fizycznie. („Nie celujcie w jądra" – powiedział owego dnia pan Dimas, zupełnie jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. „Celujcie w środek brzucha, jakbyście zamierzali przebić się przez jego jądra. A potem nie sprawdzajcie, czy nic mu nie jest. Po prostu uciekajcie").

O mało nie złamałem sobie rzepki. Gość ukrywał pod płaszczem jakąś zbroję. Wrzasnąłem z bólu i złapałem się za prawe kolano. Co gorsza, wiedziałem, że pod lustrzaną maską drań się uśmiecha.

– Nic ci nie jest? – spytał owym na wpół znajomym głosem.

Nie dosłyszałem w nim troski, jedynie rozbawienie.

– Poza tym, że nie wiem, co się dzieje, utratą rodziny i złamaniem nogi? – Uciekłbym, ale ucieczka wymaga dwóch nóg w dobrym stanie. Odetchnąłem głęboko, próbując jakoś się pozbierać.

– Dwie z tych rzeczy to wyłącznie twoja wina. Miałem nadzieję dotrzeć do ciebie, nim zaczniesz Wędrować, ale okazałem się nie dość szybki. Teraz uruchomiłeś wszystkie alarmy w tym regionie, przedzierając się przez kolejne granice.

Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Nie przekraczałem granicy od czasu wielkanocnego wyjazdu rodzinnego do ciotki Agathy. Rozmasowałem nogę.

– Kim jesteś? – spytałem. – Zdejmij maskę.

Nie zrobił tego.

– Możesz mi mówić Jay – rzekł. A może chciał powiedzieć: „Możesz mi mówić J"? Znów wyciągnął rękę, zupełnie jakby sądził, że ją uścisnę.

Zastanawiam się, czy zrobiłbym to, czy nie – nie miałem okazji się przekonać. Nagły rozbłysk zielonego światła całkowicie mnie oślepił. Mrugałem rozpaczliwie, gdy sekundę później donośny łoskot na moment wyłączył z działania także moje uszy.

– Biegnij! – krzyknął Jay. – Nie, nie tamtędy! Wracaj tam, skąd przyszedłeś! Spróbuję ich odciągnąć.

Nie pobiegłem – po prostu stałem tam i się gapiłem.

Około dziesięciu stóp ode mnie w powietrzu unosiły się trzy dyski, srebrzyste i błyszczące. Na każdym, balansując jak surfer na fali, stał człowiek w szarym, jednoczęściowym kombinezonie. Każdy trzymał w ręce coś, co przypominało obciążoną sieć – jak sieć rybacka albo, nagle przyszło mi do głowy, gladiatorska.

– Josephie Harker! – zawołał jeden z gladiatorów głuchym, niemal beznamiętnym głosem. – Opór byłby nieproduktywny. Proszę, pozostań tam gdzie jesteś! – Machnął siecią, podkreślając swe słowa.

Sieć zatrzeszczała, w miejscach styku włókien pełgały maleńkie, błękitne iskierki. Gdy ujrzałem owe sieci, pojąłem, że są przeznaczone dla mnie i że jeśli mnie w nie złapią, będzie bolało.

Jay pchnął mnie mocno.

– Uciekaj!

Tym razem to do mnie dotarło. Odwróciłem się i pobiegłem.

Jeden z mężczyzn na dyskach krzyknął z bólu. Na moment obejrzałem się przez ramię: spadał właśnie na ziemię, dysk wisiał nad nim w powietrzu. Podejrzewałem, że to sprawka Jaya.

Pozostali dwaj gladiatorzy mknęli w powietrzu dokładnie nade mną, dotrzymując mi kroku. Nie musiałem nawet patrzeć, widziałem ich cienie.

Czułem się jak dzikie zwierzę – lew czy może tygrys – w filmie dokumentalnym, na które polują ludzie uzbrojeni w strzałki usypiające. Wiadomo, że je dopadną, jeśli będzie biegło w linii prostej, toteż tego nie zrobiłem. Uskoczyłem w lewo, dokładnie w chwili, gdy sieć wylądowała w miejscu, gdzie byłem jeszcze ułamek sekundy wcześniej. Spadając, otarła się o moją prawą rękę. Dłoń mi zdrętwiała, nie czułem palców.

I wtedy się poruszyłem. Nie miałem pojęcia, jak to zrobiłem i co w ogóle zrobiłem. Przez moment miałem wrażenie, że otacza mnie nowa fala mgły i migoczących świateł, usłyszałem wietrzne dzwonki i nagle byłem sam. Mężczyźni na niebie zniknęli – w pobliżu nie było nawet tajemniczego pana Jaya o lustrzanej twarzy. Było spokojne listopadowe popołudnie, mokre liście lepiły się do chodnika i w sennym Greenville jak zwykle nic się nie działo.

Serce waliło mi tak mocno, że pomyślałem, że zaraz pękną mi żebra.

Ruszyłem w głąb Maple Road, próbując złapać oddech, rozcierając lewą ręką zdrętwiałą prawą dłoń i usiłując ogarnąć myślami wszystko, co właśnie się stało.

Mój dom nie był już moim domem, ludzie, którzy tam mieszkali, nie byli moją rodziną. Ścigali mnie dziwni goście na latających pokrywach kanałów, a także facet o pancernym kroczu i lustrzanej twarzy.

Co mogłem zrobić? Pójść na policję?

Jaaasne, powiedziałem sobie. Wciąż słyszą podobne historie. Ludzi, którzy je opowiadają, posyłają do wariatkowa.

Czyli pozostawała tylko jedna osoba, z którą mógłbym porozmawiać. Pokonałem zakręt i ujrzałem przed sobą liceum w Greenville.

Postanowiłem pomówić z panem Dimasem.

Rozdział 4

Liceum w Greenville zbudowano prawie pięćdziesiąt lat temu. Kiedy byłem mały, władze miejskie zamknęły je na kilka miesięcy, by usunąć z budynku azbest. Na tyłach stoi kilka tymczasowych kontenerów, w których mieszczą się pracownie naukowe i plastyczne, i zostaną tam, dopóki szkoła się nie rozbuduje. Trochę się już sypie, pachnie w niej wilgocią, pizzą i przepoconym sprzętem sportowym i jeśli z moich słów wywnioskujecie, że nie przepadam za moją szkołą, to słusznie. Muszę jednak przyznać, że teraz na jej widok poczułem się lepiej.

Wspiąłem się na schody, cały czas zerkając czujnie w niebo i wypatrując gladiatorów na latających dyskach. Nic.