Nie mogłem się doczekać chwili, gdy się o tym przekonam.
A co z awansem? Powiedzmy to sobie szczerze, byłby ze mnie świetny dowódca grupy. Uniosłem głowę, wysuwając podbródek. Materiał na oficera.
W gabinecie Starego nic się nie zmieniło: wciąż stało w nim wielkie biurko zasłane papierami, sześcianami i dyskami, ułożonymi w stosy i sterty. A za biurkiem siedział Stary i coś notował. Sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał mojego przybycia, toteż zatrzymałem się przed nim.
Stałem tak parę minut. W końcu zamknął teczkę i uniósł wzrok.
– Ach, tak. Joey Harker.
– Tak, proszę pana. – Starałem się zachowywać skromnie; nie przyszło mi to łatwo.
– Czytałem twój raport, Joey, i jedno nie do końca zrozumiałem. Jaki dokładnie bodziec przywrócił ci pamięć?
– Pamięć? – Jego pytanie kompletnie mnie zaskoczyło. – To była bańka mydlana, proszę pana. Skojarzyła mi się z Tęczkiem, a wraz z Tęczkiem wszystko powróciło.
Pokiwał głową i zapisał coś w raporcie.
– Będziemy musieli to uwzględnić w przyszłości, przy kolejnym warunkowaniu amnezyjnym – rzekł. – Niewiele wiemy o mudlufach. Na razie będziesz mógł zatrzymać to stworzenie przy sobie w Bazie. Zgoda ta w każdej chwili może zostać cofnięta.
Jego sztuczne oko zabłysło. Znów coś zapisał.
Stałem tam przednim, a on pisał dalej. Zastanawiałem się, czy o mnie zapomniał.
Nie wyglądało to tak, jak sobie wyobrażałem.
– Proszę pana. – Uniósł wzrok.
– Zastanawiałem się… No cóż, zastanawiałem się, czy może moglibyśmy dostać… To znaczy, wysadziliśmy „Malefica" i…
Urwałem. Zdecydowanie nie wyglądało to tak, jak sobie wyobrażałem.
Stary westchnął. Było to długie westchnienie, pełne mądrości i znużenia. Podobnie mógł westchnąć Bóg po sześciu dniach ciężkiej pracy, kiedy nie mógł się już doczekać porządnego, kosmicznego wypoczynku i nagle anioł wręczył mu raport o kimś, kto właśnie zjadł jabłko.
– Przyślij tu resztę – polecił sekretarce.
Wszyscy weszli do gabinetu, tłocząc się przed biurkiem.
Powiódł po nas wzrokiem. Nagle poczułem się bardzo nieswojo. Chociaż on siedział, a my staliśmy, zdawało się, że jest inaczej, że góruje nad nami.
Josef, Jo i Jakon sprawiali wrażenie niezwykle zadowolonych z siebie. Usta J/O wyginały się w uśmiechu promiennym jak żarówka. Tylko Jai nie wyglądał na absolutnie szczęśliwego.
– Cóż – zagadnął Stary – Joey najwyraźniej uważa, że wasza szóstka powinna dostać jakieś medale, a przynajmniej oficjalną pochwałę za niezwykłe osiągnięcia. Czy ktoś jeszcze podziela tę opinię?
– Tak, proszę pana – rzekł J/O. – Czy opowiadał o tym, jak pokonałem Scarabusa w pojedynku? Byliśmy super.
Pozostali zaczęli mamrotać i kiwać głowami.
Stary przytaknął. Potem spojrzał na Jaia.
– A ty? – rzekł.
– Uważam, że dokonaliśmy niezwykłej rzeczy, proszę pana.
Oko Starego zabłysło.
– Ach tak. Zatem tak uważasz?
A potem odetchnął głęboko i zaczął przemowę.
Powiedział nam, co dokładnie myśli o grupie, której nie udało się wykonać nawet prostej misji szkoleniowej bez dodatkowej katastrofy. Przypomniał, że wszystko, co osiągnęliśmy, zawdzięczamy zwykłemu, ślepemu szczęściu, i że złamaliśmy wszystkie możliwe istniejące zasady oraz parę jeszcze niezapisanych, bo uznawanych za czysto zdroworozsądkowe. Dodał, że gdyby na choć jednym z milionów światów istniała jakakolwiek sprawiedliwość, wszyscy powinniśmy zostać wygotowani i trafić do słojów, że byliśmy przesadnie pewni siebie, zachowywaliśmy się głupio i nieprzewidująco, że podejmowaliśmy idiotyczne ryzyko. Mówił, że w ogóle nie powinniśmy wplątać się w kłopoty, a gdy do tego doszło, trzeba było natychmiast wrócić do domu… i tak dalej, i tak dalej. Trwało to dość długo.
Ani razu nie podniósł głosu. Nie musiał.
Kiedy do niego wchodziłem, niemal unosiłem się w powietrzu, a gdy skończył, czułem się mały jak myszka, kaleka, garbata myszka. Najmniejsza z miotu. Kiedy skończył, w gabinecie zapadła cisza dość gęsta, by wypełnić cały ocean, a i tak wystarczyłoby jej na kilka wielkich jezior i małe morze. W milczeniu powiódł wzrokiem po naszych twarzach. Staraliśmy się nie patrzeć na niego – ani na siebie nawzajem.
A potem rzekł:
– Mimo wszystko uważam, że jako zespół macie pewien potencjał. Dobra robota. Rozejść się.
I wyszliśmy stamtąd, szurając nogami i nie patrząc sobie w oczy.
Przystanęliśmy na placu apelowym, wciąż zbici w gromadkę. Słońce pokonało już połowę drogi do zenitu, w Bazie wiał mroźny wiatr. Wiecznie szybujące miasto przepływało nad gęstą puszczą, która wyglądała, jakby ciągnęła się na wiele kilometrów, i pewnie faktycznie tak było. Minęliśmy polanę; zwierzę przypominające przerośniętego nosorożca z dwoma bliźniaczymi rogami uniosło głowę i spojrzało na nas.
Chyba byliśmy w szoku.
Tęczek powoli obracał się w powietrzu dziesięć metrów wyżej. Kiedy nas zauważył, opadł i po chwili szybował już paręnaście centymetrów nad moim prawym ramieniem.
Ktoś musiał coś powiedzieć, ale nikt nie chciał być pierwszy.
W końcu Josef potrząsnął głową.
– Co się właściwie tam stało? – spytał.
Jai uśmiechnął się nagle, odsłaniając idealne, białe zęby.
– Powiedział, że jesteśmy zespołem.
Zapadła cisza.
– I że mamy potencjał – dodała z dumą Jakon.
– Powiedział, że mogę zatrzymać Tęczka – poinformowałem ich.
– W takim razie jest nas siedmioro – rzekła z namysłem Jo, rozkładając skrzydła w porannym słońcu. – Nie sześcioro.
I powiedział też „dobra robota – prawda? Stary powiedział „dobra robota". Do nas.
– Słyszałeś? – zwróciłem się do Tęczka. – Ty też jesteś częścią zespołu.
Zaczął obracać się powoli, po jego powierzchni przepływały zadowolone pasma fioletów i indygo. Nie miałem pojęcia, czy nas rozumiał, ale przypuszczam, że tak.
– Nadal uważam, że jesteśmy super – rzekł J/O. – A poza tym mamy potencjał. Komu potrzebne medale? Wolę mieć potencjał niż jakiś tam medal.
– Zastanawiam się, czy zostało jeszcze coś ze śniadania – dodał Josef. – Konam z głodu.
Wszyscy umieraliśmy z głodu, może prócz Tęczka. Poszliśmy zatem coś zjeść.
Prawie skończyliśmy posiłek, kiedy zadźwięczał alarm. Podbiegliśmy do ekranu informacyjnego na końcu stołówki, patrząc na zmieniające się obrazy.
– Jeden zespół ma kłopoty – rzekł Josef. – Atak Binarium na koalicję Krawędzi. To Jerzy i J’r’ohoho.