Выбрать главу

Pójdę za nią albo zginę, próbując to uczynić.

Drzwi się otwarły. Do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden miał na sobie tylko kawał szmaty, coś jak pieluchę wokół pasa. Był łysy – z tego co widziałem, nie miał na ciele ani jednego włoska, co w połączeniu z pieluchą sprawiało, że wyglądał jak z koszmarnego snu, nawet bez tatuaży. Tatuaże jeszcze pogarszały efekt: pokrywały każdy skrawek jego skóry, od głowy po palce u nóg. Cały mienił się wyblakłymi błękitami, zieleniami, czerwieniami i czerniami, dziesiątkami kolorowych obrazków. Nie widziałem, co przedstawiają, choć stał niecałe dwa kroki ode mnie.

Drugi mężczyzna był ubrany w podkoszulek i dżinsy. Koszulka była o rozmiar za mała i niestety odsłaniała spory kawałek brzucha. A jego brzuch… no cóż, błyszczał. Jak meduza. Przez galaretowatą skórę widziałem kości, nerwy i inne rzeczy. Spojrzałem mu w twarz i odkryłem, że wygląda tak samo. Jego skóra była jak oleista plama na kościach, mięśniach i ścięgnach. Widziałem je pod nią, niewyraźne i rozmazane.

Kobieta spojrzała na nich, jakby ich oczekiwała. Skinęła na mnie od niechcenia.

– Mam go – oznajmiła. – Jak odbieranie ambrozji żywiołakowi. Łatwizna. Teraz pójdzie za nami wszędzie.

Pan Dimas wstał.

– Posłuchaj, młoda damo – rzekł. – Nie możecie…

Wtedy jednak kobieta kolejny raz machnęła ręką i pan Dimas zamarł. No, mniej więcej. Widziałem, jak napina mięśnie, zupełnie jakby się próbował poruszyć, każdą komórką swego ciała, lecz bez powodzenia.

– Skąd nas zabiorą? – spytała.

Miała luzacki kalifornijski akcent, co mnie zirytowało. Zwłaszcza że wiedziałem, iż resztę życia spędzę, wszędzie za nią podążając.

– Na dworze jest złamany dąb – odparł człowiek-galareta głosem jak bulgoczące błoto. – Zabiorą nas stamtąd.

– Dobrze. – Kobieta spojrzała na mnie. – Chodź – poleciła tonem kogoś, kto zwraca się do niespecjalnie lubianego psa. Odwróciła się i odeszła.

Ślepo posłuszny ruszyłem za nią, z każdym krokiem nienawidząc samego siebie.

INTERLOG

Z dziennika Jaya

Późną nocą wróciłem do Bazy. Większość lokatorów mojego domu już spała, oprócz Jaia, który medytował, zawieszany w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, więc równie dobrze mógł spać. Przeszedłem na palcach do siebie, rozebrałem się i przez dwadzieścia minut stałem pod prysznicem, wypłukując z włosów błoto i zaschniętą krew. Następnie wypełniłem raport o stratach i uszkodzeniach, wyjaśniając, co się stało z moją kurtką i paskiem (kurtkę wymieniłem na informacje, a pasek, jeśli musicie koniecznie wiedzieć, okazał się całkiem niezłą opaską uciskową). A potem padłem jak trup i spałem do oporu.

Taki jest zwyczaj – nie budzimy kogoś, kto właśnie wrócił z misji. Dostaje dzień na przekazanie informacji, a potem dzień dla siebie. To uświęcona tradycja. Lecz nawet uświęcone tradycje wylatują przez okno w chwili, gdy wzywa Stary. A kiedy się ocknąłem, obok mojego łóżka leżała notatka na różowym papierze Starego, z poleceniem zameldowania się u niego, kiedy będę wolny. Co w jego języku oznacza natychmiast.

Włożyłem ciuchy i ruszyłem do biura dowódcy.

W Bazie jest nas pięć setek i każde zginęłoby za Starego. Nie dlatego, że on tego chce. On nas potrzebuje. My też siebie potrzebujemy.

Gdy tylko dotarłem do sekretariatu, zorientowałem się, że jest kiepsko. Jego asystentka natychmiast wezwała mnie gestem. Żadnego „cześć" ani nawet pytania o kawę. Jedynie:

– On już czeka, wejdź.

Biurko Starego zajmuje większą część jego pokoju. Zaścielają je sterty papierów i wymiętolonych teczek przytrzymywanych gumkami. Tylko bogowie wiedzą, jak on tam cokolwiek znajduje.

Na ścianie za nim wisi duży obraz, przedstawiający coś, co wygląda trochę jak wir, trochę jak tornado, a przede wszystkim jak kształt, który przybiera woda wypuszczana z wanny. To altiwersum – kształt, którego wszyscy przysięgliśmy strzec, chronić i w razie potrzeby oddać za niego życie.

Stary spojrzał na mnie swoim zdrowym okiem.

– Usiądź, Jay.

Wygląda na jakieś pięćdziesiąt lat, ale może być znacznie starszy. Jest też nieźle poobijany. Jedno oko ma sztuczne – to produkt Binarium, z metalu i szkła. Wewnątrz migocą światełka, zielone, fioletowe i niebieskie. Kiedy patrzy nim na ciebie, masz wrażenie, że wnika ci wprost w głąb sumienia. Czujesz się wtedy jak pięciolatek – zresztą zupełnie tak samo, jak pod spojrzeniem zdrowego oka, które jest piwne jak moje.

– Spóźniłeś się – warknął.

– Tak jest – odparłem. – Przyszedłem, gdy tylko dostałem wiadomość.

– Mamy nowego Wędrowca. – Podniósł z biurka teczkę, przejrzał ją szybko i wyciągnął kartkę niebieskiego papieru. Podał mi ją. – Góra uważa, że może być mocny.

– Jak mocny?

– Nie wiem. Ale pozostaje niewiadomą. Gdziekolwiek się zwróci, po drodze uruchomi wszystkie możliwe alarmy i pułapki.

Spojrzał na kartkę. Typowa planeta przyjazna dla ludzi – jeden ze środkowych światów grubszej części Łuku. Nic przesadnie egzotycznego. Współrzędne także wyglądały dość zwyczajnie. Łatwa robota.

– Mam go tu ściągnąć?

Stary skinął głową.

– Tak, i to szybko. Gdy tylko się połapią, że się zjawił, obie strony wyślą po niego ekipy.

– Miałem dziś złożyć meldunek na temat misji Starlight.

– Joliet i Joy już to robią. Gdybym potrzebował jakichś uzupełnień, skontaktuję się z tobą. Ta sprawa ma priorytet. A kiedy skończysz, dostaniesz dwa dni wolnego.

Zastanawiałem się, czy naprawdę dostanę dwa dni. Nie miało to jednak znaczenia.

– Jasne, sprowadzę go tu.

– Możesz odejść – powiedział Stary. Wstałem, planując już krótką wizytę w zbrojowni. A potem w drogę. I Pomiędzy. Nim jednak dotarłem do drzwi, znów się odezwał. Nadal warczał, ale tym razem już przyjaźnie. – Pamiętaj, Jay, masz wrócić w jednym kawałku, i to szybko. Jeden Wędrowiec więcej, jeden mniej nie oznacza końca świata. Jeden oficer może. Nie mieszaj się w kłopoty. Masz tu być do jutra do siódmej rano.

– Tak jest – odparłem i zamknąłem drzwi.

Asystentka Starego wręczyła mi wniosek do zbrojowni, a potem się uśmiechnęła. Na imię ma Josetta.

– Też to powtarzam, Jay – rzekła. – Wróć do nas cało i zdrowo. Potrzebujemy wszystkich agentów polowych.

Kwatermistrz pochodzi z jednej z cięższych Ziem – planet, na których człowiek ma wrażenie, że waży ćwierć tony, i często faktycznie tak jest. Zbudowany jak beczułka, jest ode mnie wyższy o dwadzieścia pięć centymetrów i także należy do klasy J. Kiedy na niego patrzę, czuję się, jakbym spoglądał w krzywe lustro w lunaparku, z rodzaju tych, które jednocześnie skracają nas i powiększają.

Zamówiłem kombinezon polowy i patrzyłem, jak podrzuca go jak piórko. Kiedy złapałem kombinezon, o mało się nie wywróciłem – musiał ważyć ponad trzydzieści kilo. Uznałem, że kwatermistrz jest pewnie na mnie wściekły, bo straciłem kurtkę i pas.