Выбрать главу

Podpisałem odbiór kombinezonu. Rozebrałem się do koszulki i bokserek, włożyłem go i uruchomiłem, czując, jak pokrywa moje ciało od stóp do głów. A potem skupiłem się na nowym dzieciaku. Wyczułem go i zacząłem Wędrować ku niemu.

Pomiędzy było zimne, pozostawiło w mych ustach smak wanilii i drzewnego dymu. Znalazłem go bez problemów. A potem wszystko się posypało.

Rozdział 5

Szedłem za czarownicą. Tuż za mną podążali Pan Meduza i Tatuowany Człowiek.

Miałem wrażenie, jakby w mej głowie zamieszkało dwóch ludzi. Jednym z nich byłem JA, wielki ja, który z jakiegoś powodu uznał, że najważniejszą rzeczą na świecie, w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jest czarownica, za którą wymaszerowałem z liceum. Drugim człowiekiem w mojej głowie także byłem ja, lecz maleńki ja, który krzyczał bezdźwięcznie, przerażony obecnością wiedźmy, Tatuowanego Człowieka i Pana Meduzy i pragnął uciec, ratować się.

Problem w tym, że mały ja nic nie zdziałał. Przeszliśmy przez boisko, kierując się w stronę starego dębu, w który parę lat temu trafił piorun i teraz jego kikut sterczał w niebo niczym spróchniały ząb. Słońce właśnie zaszło, lecz niebo wciąż było jasne. Zadrżałem.

Czarownica odwróciła się do Tatuowanego Człowieka.

– Scarabusie. Wezwij transport.

Mężczyzna skłonił głowę; pod niewyraźnymi obrazkami na jego ciele dostrzegłem gęsią skórkę. Uniósł palec i dotknął nim jednego z tatuaży na szyi. Nagle zobaczyłem go bardzo wyraźnie – był to statek pod pełnymi żaglami. Mężczyzna zamknął oczy. Gdy je otworzył, jaśniały słabo.

– Statek „Lacrimae Mundi" do twych usług, pani – rzekł odległym głosem, jak przez radio.

– Mam ze sobą naszą zdobycz. Proszę przybijać, kapitanie.

– Jak każesz, pani – odparł Tatuowany Człowiek. Potem zamknął oczy, zdjął rękę z tatuażu i gdy znów je otworzył, wyglądały normalnie. – I co? – spytał zwykłym głosem.

– Już dobijają – odparł Pan Meduza. – Spójrz!

Uniosłem głowę.

Statek – wydawał się wielki jak hala sportowa – który materializował się w powietrzu przed nami, wyglądał jak pirackie okręty oglądane w starych filmach: poplamione deski, wielkie wydęte żagle i figura dziobowa przedstawiająca mężczyznę z głową rekina. Sunął ku nam jakieś półtora metra nad ziemią, a gdy przepływał nad zieloną trawą boiska, ta falowała gwałtownie.

Wielkiego mnie nie obchodziły widmowe statki, płynące w powietrzu, dopóki przebywał w towarzystwie swej magicznej pani. Mały ja, uwięziony w głębi głowy, miał nadzieję, że to jedynie gwałtowna reakcja na nowy lek, który wypróbowywali na mnie mili lekarze ze szpitala dla psychicznie chorych, gdzie z pewnością trafiłem.

Z pokładu zrzucono drabinkę sznurową.

– Wchodź – poleciła czarownica. I wszedłem.

Gdy dotarłem do relingu, silne ręce pochwyciły mnie i rzuciły na pokład jak worek kartofli. Otaczali mnie mężczyźni postury zapaśników, ubrani jak marynarze z pirackich filmów. Głowy mieli obwiązane chustami, nosili stare bluzy i wytarte dżinsy, chodzili na bosaka. Zajmowali się właśnie czarownicą, podciągając ją ostrożnie na pokład. Gdy tylko się na nim znalazła, cofnęli się szybko. Pewnie nie chcieli dotknąć człowieka-meduzy ani Scarabusa i jego tatuaży, i przyznam, że wcale im się nie dziwiłem.

Jeden z marynarzy spojrzał na mnie.

– To o niego tyle zamieszania? – spytał. – O tego wymoczka?

– Tak – odparła zimno czarownica. – O tego wymoczka.

– Rany – mruknął żołnierz. – To co, wyrzucimy go za burtę? Kiedy już odbijemy?

– Zrób mu krzywdę, nim dotrzemy do RUN, a każdy mag z Tarnu będzie na ciebie polował – rzekła. – Umrze po naszemu. Jak myślisz, co właściwie napędza ten wasz statek? Zabierz go do mojej kwatery.

Odwróciła się do mnie.

– Josephie, masz iść z tym człowiekiem. Zostań tam, gdzie ci każe. W przeciwnym razie będę bardzo niezadowolona.

Na myśl, że mógłbym ją zranić, zabolało mnie serce – dosłownie: w piersi poczułem przeszywające ukłucie. Wiedziałem, że nigdy nie zdołam zrobić niczego, co mogłoby ją zasmucić. Jeśli będzie trzeba, zaczekam na nią aż do kresu świata.

Marynarz poprowadził mnie po schodach, wąskim korytarzem pachnącym pastą do podłogi i rybami. Na końcu korytarza ujrzałem drzwi. Otworzyliśmy je.

– Proszę, mój mały wymoczku – rzekł. – Oto kwatera pani Indygo na czas podróży do RUN. Zostań tu i zaczekaj na nią. Gdybyś musiał sobie ulżyć, za tymi drzwiami znajdziesz łazienkę. Skorzystaj z niej, nie zabrudź się. Gdy będzie gotowa, przyjdzie. Najpierw musi wykreślić kurs z kapitanem.

Mówił do mnie tak, jak ludzie przemawiają do swoich zwierząt, małych czy dużych, tylko po to, by słyszeć dźwięk własnego głosu.

Wyszedł.

Poczułem szarpnięcie i za okrągłym okienkiem ujrzałem wieczorne niebo, rozpływające się w morzu gwiazd, tysięcy gwiazd na tle aksamitnej czerni. Płynęliśmy.

Musiałem tam stać wiele godzin, czekając przy drzwiach.

W pewnym momencie poczułem, że chce mi się siku, i otworzyłem wskazane przez marynarza drzwi. Przypuszczam, że spodziewałem się czegoś ciasnego i staroświeckiego, ujrzałem jednak małą, ale luksusową łazienkę z wielką różową wanną i małą toaletą z różowego marmuru. Skorzystałem z niej, po czym spuściłem wodę. Umyłem ręce różowym mydłem pachnącym różami i wytarłem ręce puszystym różowy ręcznik.

A potem wyjrzałem przez okrągłe okno.

Nad statkiem jaśniały gwiazdy, pod statkiem także je widziałem: niezliczone punkciki światła. Było ich więcej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. I wyglądały inaczej. Nie rozpoznałem żadnego z gwiazdozbiorów, których nauczył mnie tato, gdy byłem mały. Wydawało się, że wiele z nich jest nieprawdopodobnie blisko – dość blisko, bym widział świecące koła, wielkie jak słońce. Lecz jakimś cudem na zewnątrz nadal panowała noc.

Zastanawiałem się, kiedy dotrzemy tam, dokąd zmierzamy.

Zastanawiałem się, dlaczego chcą mnie tam zabić.

A gdzieś wewnątrz mnie maleńki Joey Harker krzyczał, wrzeszczał i szlochał, próbując zwrócić na siebie uwagę.

Miałem nadzieję, że pani Indygo nie wróciła i nie odkryła, że na nią nie czekam. Sama myśl, że mógłbym ją zawieść, była jak pchnięcie nożem w serce. Wybiegłem zatem i stanąłem na baczność, licząc, że niedługo wróci. Byłem przekonany, że gdyby nie wróciła, to umarłbym.

Po kolejnych dwudziestu minutach drzwi się otwarły i moją duszę zalała fala szczęścia, absolutnego, czystego szczęścia. Przyszła moja pani Indygo wraz ze Scarabusem.

Nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem. Usiadła na małym różowym łóżku, tatuowany człowiek zatrzymał się przed nią.

– No, nie wiem – rzekła, najwyraźniej odpowiadając na pytanie, które zadał jej w korytarzu. – Nie wyobrażam sobie, jak ktokolwiek mógłby nas tu znaleźć. A gdy tylko dotrzemy do RUN, będziemy mieć strażników, czujki i zaklęcia ochronne, którym nie dorównuje nic w całym altiwersum.

– Mimo wszystko – odparł z nadąsaną miną – Neville twierdzi, że wykrył zakłócenie kontinuum. Mówi, że coś się zbliża.

– Neville – odparła słodko – to galaretowaty panikarz. „Lacrimae Mundi" żegluje z powrotem do RUN poprzez Nigdzie-Nigdzie. Jesteśmy praktycznie niewykrywalni.

– Praktycznie – wymamrotał.

Pani Indygo wstała i podeszła do mnie.

– Jak się miewasz, Josephie Harkerze?

– Jestem szczęśliwy, że znów cię widzę, moja pani – odparłem.

– Czy cokolwiek niezwykłego wydarzyło się podczas mojej nieobecności?