Выбрать главу

Neville trzymał wielki, paskudny miecz. Nie mam pojęcia, skąd go wziął, lecz ostrze połyskiwało i ociekało wilgocią, zupełnie jak jego skóra. Ruszył ku nam.

Usłyszałem coś nad głową. Wśród olinowania roiło się od marynarzy, a każdy był uzbrojony w nóż.

Sytuacja z całą pewnością nie wyglądała najlepiej.

Usłyszałem tupot na pokładzie.

– Nie strzelaj, pani! Wstrzymaj ogień! – Prawdziwy Scarabus zbliżał się ku nam.

Nie sprawiał wrażenia zbawcy.

– Proszę – rzekł – pozwól mi to zrobić. To wymaga czegoś wyjątkowego.

Wyciągnął ku nam pokrytą tatuażami rękę, a drugą sięgnął do bicepsu. Dostrzegłem na nim niewyraźny wizerunek oplatającego ramię wielkiego węża. Byłem pewien, że kiedy go dotknie, wąż zmaterializuje się przed nami – prawdziwy, olbrzymi i bez wątpienia głodny.

Pozostało nam tylko jedno, więc to zrobiliśmy.

Skoczyliśmy.

INTERLOG 2

Z dziennika Jaya

Kiedy spoglądam w przeszłość, widzę, że popełniłem parę poważnych błędów. Najpoważniejszym była decyzja spotkania nowego dzieciaka przed domem jego rodziców w nowym świecie, do którego dotarł.

Miałem nadzieję, że nie zacznie Wędrować w świecie, w którym się znalazł, dopóki do niego nie dotrę. Lecz nadzieja nie płaci dywidend, jak często mawia Stary. („Jeśli nie pozostaje wam nic innego, miejcie w sobie nadzieję" – rzekł kiedyś. „Ale jeżeli macie coś jeszcze, to na miłość boską, po prostu to zróbcie!"). Bo Joey zaczął już Wędrować.

Niedaleko. Zrobił to, co większość nowych Wędrowców: przeszedł do świata, w którym nie istniał. Znacznie trudniej jest Wędrować do świata, w którym „my" już istniejemy. Przypomina to trochę odpychanie biegunów magnetycznych. Potrzebował wyjścia, więc prześliznął się do świata, w którym go nie było.

Co oznaczało dodatkowe czterdzieści minut potrzebne, by go zlokalizować, i wędrówkę z jednej płaszczyzny na drugą. W końcu go wytropiłem – siedział w miejskim autobusie i jechał do domu. Czy raczej do miejsca, które wziął za swój dom.

A ja zaczekałem na zewnątrz. Zapewne uznałem, że kiedy się przekona, co na niego czeka, będzie bardziej podatny na argumenty.

Lecz, jak zauważył tego ranka Stary, gdy zaczął Wędrować, musiał uruchomić wszystkie alarmy w całym altiwersum.

A kiedy wybiegł z domu, nie nadawał się do rozmowy. Co oznaczało, że staliśmy się idealnym celem dla retariich Binarium na ich grawitronach, wymachujących wokół sieciami.

Biorąc pod uwagę alternatywę, sam nie wiem, kogo nienawidzę bardziej: Binarium czy RUN.

RUNy wyciągają z młodych Wędrowców ich esencję, dosłownie – zamykają nas w wielkich garnkach, jak te w dowcipach rysunkowych z ludożercami, drukowanych w gazetach – i otaczają siecią zaklęć i czujek, a potem gotują tak długo, aż pozostaje jedynie nasza esencja – czy, jeśli wolicie, dusza – którą następnie zamykają w szklanych słojach. Za pomocą tych słojów zasilają statki, służące do podróży międzyświatowych.

Binarium traktuje Wędrowców inaczej, ale nie lepiej. Zamrażają nas w temperaturze -20 stopni, wieszają na hakach, a potem zamykają w olbrzymich hangarach na swej ojczystej planecie, z podłączonymi do głów i karków przewodami i rurkami. Trzymają nas tak, nie do końca martwych, ale też zdecydowanie dalece nie żywych, wysączając z nas energię i używając jej do podróży między płaszczyznami.

Jeśli można nienawidzić jednakowo dwóch organizacji, to tak właśnie jest ze mną.

Joey zatem postąpił najrozsądniej w danych okolicznościach – nieświadomie, ale najrozsądniej – kiedy zjawiły się zbiry z Binarium. Znów Wędrował między światami.

Bez kłopotów wyeliminowałem z gry trzech retariich.

A potem znów musiałem go znaleźć. I jeśli sądziłem, że za pierwszym razem było niełatwo… Cóż, tym razem popędził na oślep przez altiwersum, przebijając się przez setki warstw prawdopodobieństwa jak przez bibułki. Zupełnie jak byk w składzie porcelany – czy raczej paru tysiącach identycznych składów porcelany.

Ruszyłem więc za nim. Ponownie.

To dziwne: zapomniałem, jak bardzo nie znoszę tych nowszych Greenville. Greenville, w którym dorastałem, wciąż miało bary z hamburgerami dla zmotoryzowanych z kelnerkami na wrotkach, czarno-białe telewizory i Zielonego Szerszenia w radio. W tych Greenville na dachach domów tkwiły miniaturowe anteny satelitarne, a ludzie podróżowali samochodami wyglądającymi jak olbrzymie jajka bądź napakowane sterydami dżipy. Nie widuje się już na nich spojlerów. Mieli kolorowe telewizory, gry wideo, kina domowe i Internet. Nie mieli już natomiast miasta. Nawet nie zauważyli, kiedy odeszło.

Dotarłem do dość odległego Greenville i w końcu poczułem Joeya jak rozbłysk flary w umyśle. PoWędrowałem ku niemu i ujrzałem statek RUN z wydętymi żaglami i przegiętym olinowaniem, znikający w Nigdzie-Nigdzie.

Zgubiłem go. Znowu. Tym razem pewnie na dobre.

Usiadłem na boisku piłkarskim i zacząłem się zastanawiać.

Miałem dwa wyjścia. Jedno łatwe. Drugie trudne jak sukinsyn.

Mogłem wrócić i powiedzieć Staremu, że mi się nie udało. Że agenci RUN złapali Josepha Harkera, który dysponował większą mocą międzyświatową niż dowolnych dziesięciu Wędrowców razem. Że to nie moja wina. I zostawilibyśmy ten temat. Może trochę by mnie ochrzanił, może nie. Ale doskonale zdawałby sobie sprawę, że sam będę się tym zadręczał bardziej, niż on zdołałby kiedykolwiek.

Albo mógłbym spróbować niemożliwego. Droga z powrotem do RUN jednym z tych galeonów zabiera mnóstwo czasu. Mógłbym spróbować znaleźć Joeya Harkera i jego prześladowców w Nigdzie-Nigdzie. To jedna z rzeczy, na temat których żartujemy sobie w Bazie. Nikt nigdy tego nie dokonał. Nikt nie zdołał.

Nie potrafiłem stanąć przed Starym i powiedzieć, że schrzaniłem sprawę. Łatwiej było spróbować niemożliwego.

Zatem to zrobiłem.

PoWędrowałem w Nigdzie-Nigdzie i odkryłem coś, o czym nikt z nas nie miał pojęcia: te statki pozostawiają po sobie ślad, niemal wzór, zakłócenie w gwiezdnym polu, przez które przelatują. Jest bardzo słabe i tylko Wędrowiec może je wyczuć.

Poszedłem za nim.

Musiałem poinformować o tym Starego. To było ważne. Zastanawiałem się, czy spodki Binarium pozostawiają ślady, które można odnaleźć w Szumie.

My, z InterŚwiata, mamy tylko jedną przewagę: potrafimy dotrzeć na miejsce na długo przed nimi. To, co im zajmuje godziny, dni albo tygodnie podróży przez Szum bądź Nigdzie-Nigdzie, my potrafimy zrobić w sekundy bądź minuty dzięki Pomiędzy.

Pobłogosławiłem kombinezon ochronny, który do minimum ograniczał uderzenia wiatru i zimno. A także chronił mnie przed sieciami retariich.

W dali widziałem statek z flagami RUN łopoczącymi w nicości. W umyśle czułem Joeya, płonął jak pochodnia. Biedny mały. Zastanawiałem się, czy wie, co go czeka, jeśli mi się nie uda.

Wylądowałem na statku od dołu i z tyłu, przytrzymując się desek pomiędzy sterem i rufą. Odczekałem chwilę. Na pokładzie mieli co najmniej paru magów najwyższej klasy, a choć kombinezon osłaniał mnie przed nimi do pewnego stopnia, nie mógł ukryć faktu, że coś się zmieniło. Dałem im dość czasu, by przeczesali statek i niczego nie znaleźli. Potem wszedłem do środka przez bulaj i podążyłem śladem do miejsca, gdzie trzymali chłopaka.