– Jak to? – zapytał, zdziwiony tonem mojego głosu.
– Poradzisz sobie sam?
– No jasne – odparł obruszony, zapominając na chwilę o swoim pytaniu.
Wymknęłam się z pokoju, zanim zdążył zadać kolejne.
Korytarz był pusty, Ian zniknął. Musiałam się spieszyć. Wiedziałam, że coś podejrzewa. Zauważył, że spostrzegłam w zachowaniu Trudy sztuczność i nieporadność. Mogłam być pewna, że niedługo wróci.
Przez jaskinię z ogrodem szłam prędko, ale nie biegłam. Zdecydowanym krokiem, jakbym miała coś do załatwienia. Było tam tylko parę osób: Reid, zmierzający w stronę tunelu prowadzącego do łaźni; Ruth Ann i Heidi, rozmawiające przy wejściu do wschodniego korytarza; Lily i Wes, stojący plecami do mnie i trzymający się za ręce. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Patrzyłam przed siebie, jakby moim celem wcale nie był południowy tunel, i skręciłam w niego dopiero w ostatniej chwili.
Gdy tylko zanurzyłam się w znajomych ciemnościach korytarza, przyspieszyłam, przechodząc w bieg.
Coś mi mówiło, że to powtórka z ostatniego razu, gdy Jared i reszta wrócili z wyprawy i wszyscy byli przygnębieni. Doktor się upił i nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Znowu coś się działo, a ja nie wiedziałam co i miałam się nie dowiedzieć. Nie chciałam wiedzieć, jak stwierdził któregoś razu Ian. Poczułam ciarki na karku. Może naprawdę wolałam nie wiedzieć?
Chcesz wiedzieć. Obie tego chcemy.
Boję się.
Ja też.
Biegłam dalej najciszej, jak umiałam.
Rozdział 40
Zwolniłam, słysząc czyjeś głosy. Byłam zbyt daleko, by mogły dochodzić ze szpitala. Ktoś stamtąd wracał. Przywarłam do skalnej ściany i zaczęłam się posuwać do przodu najciszej, jak potrafiłam. Byłam zdyszana biegiem. Zakryłam usta, by nikt mnie nie usłyszał.
– …po co to robimy – narzekał ktoś.
Nie byłam pewna, czyj to głos. Kogoś, kogo nie znałam zbyt dobrze. Może Violetty? Dźwięczała w tych słowach ta sama posępna nuta co poprzednim razem. Teraz już wiedziałam, że niczego sobie nie ubzdurałam.
– Doktor nie chciał. To Jared tym razem naciskał.
Poznałam głos Geoffreya, choć mówił innym tonem niż zazwyczaj, jakby tłumił w sobie obrzydzenie. Oczywiście Geoffrey również pojechał na wyprawę. Byli z Trudy nierozłączni.
– Myślałem, że akurat on był temu zawsze przeciwny.
Domyśliłam się, że to Travis.
– Teraz ma większą… motywację – odparł Geoffrey. Mówił cicho, ale wyczułam w jego głosie złość.
Minęli mnie o centymetry. Zamarłam, wstrzymując oddech.
– Dla mnie to jest chore – mruknęła Violetta. – Odrażające. Nic z tego nigdy nie wyjdzie.
Szli powoli, ciężko stawiając kroki, jakby dźwigali jakieś brzemię.
Nikt jej nie odpowiedział. W ogóle już nie rozmawiali. Trwałam w bezruchu, dopóki się nie oddalili, ale nie czekałam, aż kroki całkiem ucichną. Ian mógł już ruszyć za mną w pogoń.
Skradałam się najszybciej, jak mogłam, a kiedy uznałam, że są już wystarczająco daleko, puściłam się znowu biegiem.
W oddali ukazały mi się pierwsze promienie dziennego światła. Zaczęłam biec ciszej, ale większymi susami, prawie nie zwalniając. Wiedziałam, że gdy pokonam długi zakręt, ujrzę wejście do królestwa Doktora. W miarę jak biegłam po łuku, robiło się coraz jaśniej.
Poruszałam się teraz ostrożniej, uważnie stawiając każdy krok. Było bardzo cicho. Przez chwilę myślałam, że może się pomyliłam i wcale tam nikogo nie ma. Kiedy jednak zobaczyłam w końcu nieforemne wejście, rzucające na przeciwległą ścianę bryłę białego światła, dobiegło mnie ciche łkanie.
Podeszłam na palcach do samej krawędzi przejścia i przystanęłam, nasłuchując.
Łkanie nie ustawało. Towarzyszył mu miękki, rytmiczny odgłos klepania.
– No już, spokojnie. – Był to głos Jeba, napięty ze wzruszenia. – Już dobrze. Głowa do góry.
Słyszałam odgłos ściszonych kroków więcej niż jednej osoby. Szelest materiału. Dźwięk zamiatania. Tak jakby ktoś sprzątał.
W powietrzu unosił się dziwny, niepasujący tu zapach. Niecałkiem metaliczny, ale też nie przypominający nic innego. Nie wydawał się znajomy – byłam pewna, że nigdy wcześniej go nie czułam – a jednak miałam dziwne wrażenie, że p o w i n n a m go znać.
Bałam się zajrzeć do środka.
Co nam zrobią w najgorszym razie? – zauważyła Mel. Wygonią nas?
Masz rację.
Jak wiele się zmieniło, skoro właśnie to było najgorszą rzeczą, jaka mogła mnie tu spotkać.
Wzięłam głęboki oddech – znów poczułam ten dziwny, n i e w ł a ś c i w y zapach – i wsunęłam się do szpitalnej groty.
Nikt mnie nie zauważył.
Doktor klęczał na podłodze z twarzą w dłoniach. Drżały mu ramiona. Jeb pochylał się nad nim, poklepując go po plecach.
Jared i Kyle kładli prymitywne nosze obok jednego z łóżek na środku pomieszczenia. Jared miał surowy wyraz twarzy – jakby wróciła na nią ta sama maska, którą nosił wcześniej.
Tym razem łóżka nie były puste. Na całej długości obu, pod ciemnozielonymi kocami, coś leżało. Coś długiego, o nieregularnym kształcie, znajomo wyglądających krzywiznach i zgięciach…
U wezgłowia łóżka, w najmocniej oświetlonym miejscu pomieszczenia, stał prowizoryczny stół zabiegowy. Srebrzył się cały błyszczącymi skalpelami oraz innymi przestarzałymi narzędziami lekarskimi, których nie potrafiłam nazwać.
Jeszcze jaśniej od nich lśniło coś innego – połyskujące kawałki srebrnej materii, rozciągnięte i powykręcane… rozrzucone po stole, poszarpane, nagie srebrne wstążki… plamy srebrnej mazi na stole, kocach, ścianach…
Ciszą wstrząsnął krzyk. Mój krzyk. Wstrząsnął całą grotą. Zaczęła wirować wokół mnie. Nie mogłam znaleźć wyjścia. Usłane srebrnymi plamami ściany pojawiały się przede mną, w którąkolwiek stronę się obróciłam.
Ktoś zawołał mnie po imieniu, lecz nie wiedziałam, czyj to głos. Ogłuszał mnie mój własny krzyk. Bolała mnie od niego głowa. Zderzyłam się ze spływającą srebrem ścianą i upadłam na ziemię. Przycisnęły mnie do niej czyjeś ciężkie ręce.
– Doktorze, pomocy!
– Co z nią?
– Ma atak?
– Co zobaczyła?
– Nic – nic. Ciała są zakryte!
To było kłamstwo. Ciała leżały na wierzchu, porozrzucane po stole. Okaleczone, rozczłonkowane, zmasakrowane ciała, porwane na szkaradne strzępy…
Widziałam wyraźnie szczątki wici wyrastających z obciętej przedniej części dziecka. Dziecka! Niemowlęcia! Pokrojonego na kawałki i rzuconego na stół umazany jego własną krwią…
Żołądek falował mi tak jak ściany szpitala. Poczułam, jak kwas podchodzi mi do gardła.
– Wanda? Słyszysz mnie?
– Jest przytomna?
– Chyba będzie wymiotować.
Ktokolwiek to powiedział, nie pomylił się. Poczułam czyjeś twarde ręce na głowie, a chwilę później gwałtowny skurcz brzucha, wstrząsający całym ciałem.
– Co robimy. Doktorze?
– Trzymaj ją – uważaj, żeby nie zrobiła sobie krzywdy.
Wiłam się i kaszlałam, próbując uciec. Gardło mi się odetkało.
– Puszczajcie! – wykrztusiłam w końcu. Moje słowa były zniekształcone. – Zostawcie mnie! Zostawcie! Wy potwory! Bestie!
Znów wydałam nieartykułowany krzyk, wyrywając się z czyjegoś uchwytu.
– Uspokój się, Wando! Cii! Już dobrze! – Był to głos Jareda. Tym razem jednak wyjątkowo nie miało to żadnego znaczenia.