Nadal szłam przed siebie, ledwie tego świadoma. Moje kroki były niczym przy takiej odległości. Zresztą nawet gdybyśmy jakimś cudownym sposobem znalazły się nagle przy samym płaskowyżu, co by nam to dało? Byłam pewna, że nic. Nikt tam na nas nie czekał.
– Umrzemy – powiedziałam. Zaskoczyło mnie, że w moim zachrypłym głosie w ogóle nie ma strachu. Stwierdziłam tylko fakt, jeden z wielu. Słońce jest gorące. Pustynia jest sucha. Umrzemy.
Tak. Melanie również zachowywała spokój. Łatwiej było pogodzić się ze śmiercią niż z tym, że zabrakło nam rozsądku.
– Nie dręczy cię to?
Myślała przez chwilę, zanim odpowiedziała.
Przynajmniej spróbowałam. I zwyciężyłam. Nie wydałam ich. Nie skrzywdziłam. Zrobiłam, co mogłam, żeby ich odnaleźć. Starałam się dotrzymać słowa… Umieram dla nich.
Naliczyłam dziewiętnaście kroków, zanim udało mi się odpowiedzieć. Dziewiętnaście mozolnych, daremnych, chrzęszczących kroków.
– A ja? Dlaczego umieram? – zastanawiałam się głośno, znów czując szczypanie wyschniętych oczu, na próżno domagających się łez. – Chyba dlatego, że przegrałam? Prawda?
Trzydzieści cztery kroki po piasku.
Nie, pomyślała. Nie wydaje mi się… Myślę… Myślę, że może… umierasz, by stać się człowiekiem. Po tych wszystkich planetach, które opuściłaś, znalazłaś nareszcie miejsce i ciało, za które jesteś gotowa oddać życie. Myślę, że znalazłaś sobie dom, Wagabundo.
Dziesięć kroków.
Nie miałam już siły otwierać ust. W takim razie szkoda, że nie mogłam tu pomieszkać dłużej.
Nie byłam do końca przekonana o szczerości jej słów. Może po prostu chciała mnie pocieszyć. Ot, gest wdzięczności za to, że ją tu przyprowadziłam. Zwyciężyła – nie zniknęła.
Nogi zaczęły się pode mną uginać. Mięśnie błagały o litość, jak gdybym mogła im jakoś ulżyć. Pewnie bym się zatrzymała, ale Melanie jak zwykle była ode mnie twardsza.
Czułam teraz jej obecność nie tylko w głowie, lecz także w rękach i nogach. Krok mi się wydłużył, ślady wyprostowały. Przemożną siłą woli pchała moje wpółżywe ciało ku nieosiągalnemu celowi.
Czerpałyśmy z naszej beznadziejnej walki niespodziewaną radość. Czułam Melanie, a ona czuła moje ciało. Nasze ciało. Przejęła władzę nad osłabionymi mięśniami. Cieszyła się wolnością, jaką było dla niej poruszanie rękoma i nogami, mimo że nie miało to już teraz żadnego znaczenia. Była zachwycona samym faktem, że znowu m o ż e nimi władać. To uczucie przyćmiewało nawet ból powolnego konania.
Co jest po śmierci? – zapytała. Co zobaczysz, gdy już umrzesz?
Nic. Słowo to zabrzmiało pusto, twardo, stanowczo. Dlatego własnie nazywamy to ostatnią śmiercią.
Dusze nie wierzą w życie po śmierci?
Żyjemy wiele razy. Oczekiwać czegoś więcej byłoby przesadą. Umieramy za każdym razem, gdy opuszczamy ciało żywiciela, a później odżywam w innym. Tym razem umrę na zawsze.
Nastało długie milczenie. Nasze kroki były coraz wolniejsze. A ty? – zapytałam w końcu. Po tym wszystkim nadal wierzysz, że istnieje coś jeszcze? Sięgnęłam w myślach po jej wspomnienia końca ludzkiego świata.
Wydaje mi się, że są takie rzeczy, które n i g d y nie umrą.
Widziałyśmy w myślach ich twarze. Nasza miłość do Jareda i Jamiego rzeczywiście zdawała się czymś wiecznym. Zaczęłam się zastanawiać, czy śmierć jest dość silna, by unicestwić coś tak żywego, tak wzniosłego. Być może ta miłość przetrwa, a Melanie wraz z nią, w jakimś baśniowym domu o perłowych wrotach. Mnie tam nie będzie.
Czy chciałabym się uwolnić od tego uczucia? Nie byłam pewna. Czułam, że stało się częścią mnie.
Nasz czas dobiegał końca. Ciało słabło, więc nawet imponująca siła woli Melanie nie mogła się na wiele zdać. Ledwie widziałyśmy. Powietrze, które wdychałyśmy, zdawało się pozbawione tlenu. Szłyśmy, jęcząc z bólu.
A może bywało gorzej? – zapytałam żartem, zataczając się w stronę uschłego drzewka otoczonego niskimi krzakami. Chciałyśmy dotrzeć do jego znikomego cienia, zanim upadniemy.
Nie, powiedziała. Nigdy tak źle.
Udało się. Znalazłyśmy się w pajęczym cieniu martwego drzewa i w jednej chwili nogi się pod nami ugięły. Upadłyśmy do przodu, już na zawsze chowając twarz przed słońcem. Głowa sama obróciła się w bok, szukając powietrza. Wpatrywałyśmy się z bliska w piasek, wsłuchane w swój głośny oddech.
Później zamknęłyśmy oczy. Nie wiedziałyśmy nawet, ile czasu minęło. Wnętrze powiek jarzyło się czerwienią. W ogóle nie czułyśmy cienia, być może już na nas nie padał.
Jak długo jeszcze? – zapytałam.
Nie wiem, nigdy wcześniej nie umierałam.
Godzina? Więcej?
Wiem tyle co ty.
Gdzie są te kojoty, kiedy człowiek ich wreszcie potrzebuje…
Może szczęście się do nas uśmiechnie… jakiś zabłąkany szponowiec…
To była nasza ostatnia rozmowa. Myślenie kosztowało zbyt wiele wysiłku. Ból okazał się silniejszy, niż sądziłyśmy. Wszystkie mięśnie ciała zmagały się w skurczach ze śmiercią.
Nie walczyłyśmy. Dryfowałyśmy w oczekiwaniu, pogrążone w bezładnych wspomnieniach. Dopóki zachowywałyśmy przytomność, nuciłyśmy sobie w głowie kołysankę. Tę, którą śpiewałyśmy Jamiemu, kiedy nie mógł usnąć, bo było mu zimno lub niewygodnie, albo za bardzo się bał. Poczułyśmy, jak wtula nam się w zagłębienie tuż pod ramieniem, jak głaszczemy go po plecach. A potem wydało nam się, że to nasza głowa wtula się w szerokie ramię i że słyszymy kołysankę śpiewaną dla nas.
Pod powiekami nam pociemniało, ale nie była to jeszcze śmierć. Niestety nastała noc. Oznaczało to prawdopodobnie, że nasze męki się wydłużą.
Cisza i mrok zdawały się trwać w nieskończoność, aż nagle dobiegł nas jakiś odgłos.
Ledwo nas zbudził. Pomyślałyśmy w pierwszej chwili, że to omamy. A może w końcu kojot. Czy na to liczyłyśmy? Nie byłyśmy pewne. Po chwili zgubiłyśmy ciąg myśli i zapomniałyśmy o tym.
Coś nami potrząsnęło, uniosło nasze zdrętwiałe ręce, pociągnęło za nie. Nie miałyśmy siły pomyśleć żadnego życzenia, ale liczyłyśmy na szybką śmierć. Czekałyśmy, aż poczujemy w sobie kły. Tymczasem coś przestało nas ciągnąć i popchnęło, obracając twarzą ku niebu.
Poczułyśmy na twarzy strumień wody – mokrej, zimnej, niewiarygodnej. Ściekała nam po oczach, obmywając je ze żwiru. Zamrugałyśmy.
Nie przeszkadzał nam piasek w oczach. Uniosłyśmy podbródek, wystawiając usta ku wodzie. Otwierały się powoli i zamykały jak dziób pisklaka.
Zdawało nam się, że słyszymy czyjeś westchnienie.
I nagle woda popłynęła nam do ust. Łyknęłyśmy ją łapczywie i od razu się zachłysnęłyśmy. Wtedy przestała lecieć. Wyciągnęłyśmy po nią słabe ręce. Coś uderzało nas mocno po plecach, aż złapałyśmy oddech. Przez cały ten czas miałyśmy ręce w górze, szukając wody.
Znowu usłyszałyśmy westchnienie. Tym razem na pewno.
Coś dotknęło naszych spękanych ust i znów popłynęła do nich woda. Piłyśmy łapczywie, ale już ostrożniej. Nie dlatego, że bałyśmy się zachłyśnięcia; po prostu nie chciałyśmy, żeby znowu nam ją zabrano.