– Może wam pomóc?
– Może byś raczył.
Ian uznał to za zgodę i ruszył w ślad za mną. Czułam na plecach jego wzrok i dostawałam gęsiej skórki.
Minęliśmy młodego człowieka, co najwyżej kilka lat starszego niż Jamie, o ciemnych włosach sterczących niczym stalowa wełna nad oliwkowym czołem.
– Czołem, Wes – przywitał się Ian.
Chłopak przyglądał się nam w milczeniu, Ian roześmiał się, widząc wyraz jego twarzy. Minęliśmy Doktora.
– Czołem, Doktorze – rzucił Ian.
– O, Ian. – Doktor kiwnął głową. Trzymał w dłoniach duży kawał ciasta. Koszulę miał powalaną ciemną, grubą mąką. – Dzień dobry, Jeb. Dzień dobry, Wando.
– Dobry – odparł Jeb.
Kiwnęłam niemrawo głową, zakłopotana.
– Wando? – zapytał zdziwiony Ian.
– To mój pomysł – wyjaśnił Jeb. – Pasuje do niej, według mnie.
– Ciekawe – skwitował Ian.
W końcu dotarliśmy na wschodnie pole i pozbyłam się złudzeń. Było tu więcej ludzi niż w tunelach – pięć kobiet i dziewięciu mężczyzn. Wszyscy na mój widok przerwali pracę i, rzecz jasna, skrzywili się.
– Nie zwracaj na nich uwagi – powiedział do mnie półgłosem Jeb.
Jak mi doradził, tak sam uczynił. Podszedł do sterty narzędzi pod ścianą, przytroczył sobie strzelbę do pasa i sięgnął po kilofek oraz dwie łopaty.
Zawsze, gdy się oddalał, czułam się niepewnie, Ian stał tuż za mną – słyszałam jego oddech. Reszta nadal spoglądała na mnie z narzędziami w dłoniach. Miałam świadomość, że kilofy i motyki używane do przekopywania ziemi mogą równie dobrze posłużyć do rozorania mi czaszki. Sądząc po niektórych twarzach, nie tylko ja wpadłam na ten pomysł.
Jeb wrócił i podał mi łopatę. Złapałam za wytarty drewniany uchwyt i zważyłam narzędzie w dłoni. Po tym, jak ujrzałam w oczach ludzi zew krwi, trudno było nie myśleć o nim jak o broni. Brzydziłam się jednak tym pomysłem. Raczej nie byłabym w stanie wykorzystać łopaty w taki sposób, nawet do zablokowania ciosu.
Ian dostał kilof. Ostry, poczerniały, wyglądał w jego rękach śmiertelnie niebezpiecznie. Z trudem powstrzymałam się, żeby nie odskoczyć na bezpieczną odległość.
– Chodźmy w tamten kąt.
Przynajmniej ze wszystkich miejsc w długiej, słonecznej jaskini Jeb wybrał to najmniej zatłoczone. Kazał Ianowi iść przodem i rozkopywać spieczony na skorupę grunt, ja przewracałam wykopane bryły ziemi, a on sam rozgniatał je kantem łopaty, zamieniając w pulchną glebę.
Po paru sekundach w gorących promieniach odbitego słońca Ian zdjął koszulę. Zobaczyłam pot spływający po jego jasnej skórze, usłyszałam za plecami dyszenie Jeba i zrozumiałam, że mam najlżejsze zadanie. Żałowałam, że nie dostałam czegoś trudniejszego, na czym musiałabym się bardziej skupić, co chwila bowiem zerkałam nerwowo na pozostałych ludzi. Każdy uchwycony kątem oka ruch sprawiał, że serce skakało mi do gardła.
Nie mogłabym robić tego co Ian – nie miałam wystarczająco silnych ramion ani pleców, by przebijać się przez twardą ziemię. Postanowiłam ułatwić pracę Jebowi i rozbijałam bryły na mniejsze grudki. Trochę mi to pomagało – zajmowało wzrok i męczyło, przez co skupiałam się bardziej na sobie.
Co pewien czas Ian chodził po wodę. Była tu wprawdzie niska, jasna kobieta – widziałam ją wczoraj w kuchni – której praca zdawała się polegać właśnie na roznoszeniu wody, ale w ogóle nie zwracała na nas uwagi. Za każdym razem Ian przynosił tyle, by starczyło dla trzech osób. Nie wiedziałam, co myśleć o zmianie w jego zachowaniu. Naprawdę nie chciał już mojej śmierci? A może po prostu czekał na dogodną okazję? Woda w tych jaskiniach zawsze smakowała dziwnie – trąciła stęchlizną i siarką – lecz teraz zaczęłam nabierać podejrzeń. Starałam się jednak ignorować paranoiczne myśli.
Pracowałam dość ciężko, by całkiem się wyłączyć. Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarliśmy do końca ostatniej grządki. Dopiero widząc, że Ian przestał rozkopywać ziemię, sama się zatrzymałam. Przeciągnął się, unosząc kilof oburącz ponad głowę. Odskoczyłam na widok wzniesionego ostrza, ale nie zauważył tego. Nagle spostrzegłam, że cała reszta także już przestała pracować. Popatrzyłam wzdłuż i wszerz jaskini na świeżo przekopaną ziemię i zrozumiałam, że pole jest gotowe.
– Dobra robota – oznajmił głośno Jeb całej grupie. – Jutro będziemy obsiewać i podlewać.
Grotę wypełnił cichy gwar oraz brzęk odkładanych na stertę narzędzi. Jedni rozmawiali beztrosko, inni prawie nie spuszczali mnie z oka. Oddając Ianowi łopatę, czułam, że mój i tak kiepski nastrój sięgnął właśnie dna. Nie wątpiłam, że słowo „będziemy“ obejmowało także mnie. Jutrzejszy dzień miał być równie ciężki.
Posłałam Jebowi żałosne spojrzenie i zobaczyłam, że się do mnie uśmiecha. Było w tym uśmiechu coś, co mówiło, że wie, co sobie myślę -że nie tylko jest świadom mojej udręki, ale wręcz czerpie z niej przyjemność.
Mrugał teraz do mnie. Co za dziwny człowiek. Po raz kolejny uprzytomniłam sobie, że po ludzkiej przyjaźni nie należy się zbyt wiele spodziewać.
– Do jutra, Wando! – zawołał Ian z drugiego końca groty i zaśmiał się sam do siebie.
Wszyscy spojrzeli zdziwieni.
Rozdział 24
Rzeczywiście, nie pachniałam fiołkami.
Straciłam już rachubę czasu spędzonego w jaskiniach – ponad tydzień? dwa? – a przez wszystkie te dni nosiłam to samo ubranie co na pustyni. Bawełniana koszulka wchłonęła już tyle potu, że pogięła się i przypominała akordeon. Kiedyś była bladożółta, teraz – całkiem upaćkana, ciemnofioletowa jak skalna podłoga. Moje krótkie włosy były poplątane i zapiaszczone. Czułam, jak sterczą mi na głowie niczym czub kakadu. Dawno nie widziałam swojej twarzy, ale domyślałam się, że dominują na niej dwa odcienie fioletu, które zawdzięczałam jaskiniowemu pyłowi oraz siniakom.
Dlatego rozumiałam, o co chodziło Jebowi. Istotnie, potrzebowałam kąpieli. Oraz nowych ubrań, inaczej mycie się nie miało sensu. Jeb zaproponował, żebym ponosiła rzeczy Jamiego, dopóki moje nie wyschną, ale bałam się, że je rozciągnę i zniszczę. Na szczęście nie zaoferował mi żadnych ubrań Jareda. W końcu dostałam jego własną flanelową koszulę z odprutymi rękawami, starą, lecz czystą, a także wyblakłe, dziurawe spodnie z bawełny, których nikt inny nie chciał. Niosłam je zwinięte na ramieniu, a w dłoni trzymałam cuchnącą bryłę zlepioną z kawałków czegoś, co Jeb nazywał mydłem kaktusowym domowej roboty. Z tym wszystkim maszerowałam do łaźni.
Znów okazało się, że nie będziemy tam sami. Nad strumykiem stało trzech mężczyzn oraz kobieta – ta o ciemnoszarych włosach – napełniali wiadra wodą. Natomiast z łaźni dobiegały pluski i śmiechy.
– Poczekamy na naszą kolej – powiedział Jeb i oparł się o ścianę.
Stałam sztywno obok niego i czułam na sobie nieprzyjemne spojrzenia czterech par oczu, sama jednak nie odrywałam wzroku od gorącego źródła, płynącego wartkim nurtem pod dziurawą podłogą.
Po paru chwilach łaźnię opuściły trzy kobiety – atletyczna o karmelowej cerze, młoda blondynka, której chyba wcześniej nie widziałam, oraz Sharon, kuzynka Melanie. Kiedy nas ujrzały, od razu przestały się śmiać.
– Dzień dobry, dziewczęta – odezwał się Jeb, dotykając czoła niczym brzegu kapelusza.
– Cześć, Jeb – odparła bez entuzjazmu kobieta o ciemnej karnacji.
Sharon i blondynka całkiem nas zignorowały.
– No dobra, Wando – powiedział, gdy sobie poszły. – Twoja kolej.
Posłałam mu ponure spojrzenie i ruszyłam ostrożnym krokiem w stronę ciemnego pomieszczenia.