– To co innego. Ty mnie lubisz. – Mogłam powiedzieć: „Ty nie chcesz mnie zabić”, ale wtedy pewnie by się przejął.
– Polubią cię, muszą tylko cię poznać. Jak Ian i Doktor.
– Ian i Doktor wcale mnie nie lubią. Jamie. Po prostu są chorobliwie ciekawi.
– Proszę.
– Ech – jęknęłam. Doszliśmy już do pokoju. Odsunęłam parawan i rzuciłam się na materac. Jamie usiadł obok i założył ręce na kolana.
– Nie wygłupiaj się – błagał. – Jeb ma dobre chęci.
Jęknęłam po raz kolejny.
– Nie będzie tak źle.
– Doktor będzie mnie teraz maglował za każdym razem, kiedy przyjdę do kuchni, prawda?
Jamie posłusznie przytaknął.
– Albo Ian. Albo Jeb.
– Albo ty.
– Wszyscy jesteśmy ciekawi.
Westchnęłam i przewróciłam się na brzuch.
– Czy Jeb za każdym razem musi dopiąć swego?
Jamie pomyślał chwilę, po czym pokiwał twierdząco głową.
– Raczej tak.
Ugryzłam spory kęs chleba.
– Chyba zacznę jeść tutaj – powiedziałam, skończywszy przeżuwać.
– Ian będzie cię jutro wypytywał przy wyrywaniu chwastów. Jeb wcale go nie namówił. Sam jest ciekaw.
– Doprawdy? Cudownie.
– Jesteś ironiczna. Myślałem, że pasożyty – to znaczy dusze – nie lubią takiego poczucia humoru. Że nie potrafią śmiać się ze wszystkiego.
– Tutaj szybko by się nauczyły.
Jamie roześmiał się i złapał mnie za dłoń.
– Nie jest ci z nami źle, prawda? Chyba nie jesteś nieszczęśliwa?
Widziałam troskę w jego dużych, czekoladowych oczach. Przycisnęłam do twarzy jego dłoń.
– Nie jest źle.
Mówiłam prawdę.
Rozdział 26
Choć nigdy oficjalnie na to nie przystałam, zostałam nauczycielką, tak jak chciał tego Jeb.
„Zajęcia” ze mną miały bardzo luźny charakter. Każdego wieczoru po kolacji odpowiadałam na pytania. Ian, Doktor i Jeb nie męczyli mnie już teraz w ciągu dnia, dzięki czemu mogłam się skupić na pracy. Zbieraliśmy się zawsze w kuchni. W trakcie opowiadania lubiłam pomagać przy wypieku pieczywa. Dawało mi to pretekst do namysłu przed odpowiedzią na trudne pytanie, miałam też gdzie spojrzeć, gdy nie chciałam patrzeć nikomu w oczy. Przede wszystkim jednak cieszyłam się, że ciągle coś dla nich robię, nawet jeśli mówię czasem rzeczy, które ich smucą.
Nie miałam zamiaru przyznać Jamiemu racji. Oczywiście, że ci ludzie mnie nie l u b i l i. Nie mogli, w końcu byłam obca. Owszem, Jamie mnie lubił, lecz tłumaczyłam to sobie dziwną, całkiem irracjonalną reakcją chemiczną. Jeb też mnie lubił, ale on był zdrowo stuknięty. Reszta nie miała żadnej wymówki.
A zatem nie, wcale mnie nie lubili. Musiałam jednak przyznać, że odkąd zaczęłam snuć wieczorne opowieści, trochę się pozmieniało.
Pierwszy raz zdałam sobie z tego sprawę nazajutrz po tym, jak odpowiadałam przy kolacji na pytania Doktora. Byłam w ciemnej łaźni z Trudy, Lily i Jamiem. Robiliśmy pranie.
– Wando, podasz mi mydło? – odezwała się nagle Trudy.
Na dźwięk swojego imienia poczułam się jak rażona prądem. Osłupiała podałam jej mydło i opłukałam szczypiącą dłoń.
– Dziękuję – powiedziała.
– Nie ma za co – wymamrotałam. Głos załamał mi się na ostatniej sylabie.
Następnego dnia przed kolacją, szukając Jamiego, minęłam się w korytarzu z Lily.
– Hej, Wando – odezwała się i skinęła głową.
Zaschło mi w gardle.
– Hej, Lily – odparłam.
Wkrótce pytania zadawali już nie tylko Doktor i Ian. Zaskoczyło mnie, jak bardzo niektórzy garnęli się do rozmowy. Blady i schorowany Walter dopytywał się bez przerwy o Nietoperze z Planety Śpiewu. Heath, który zwykle pozwalał Geoffreyowi i Trudy mówić za siebie, wieczorem bardzo się ożywiał. Był zafascynowany Planetą Ognia i zarzucał mnie mnóstwem pytań. Choć nie był to mój ulubiony temat, musiałam podzielić się z nim wszystkimi szczegółami. Lily bardzo interesowały sprawy mechaniczne, ciekawiły ją statki międzyplanetarne – kto je pilotuje, jaki mają napęd. Na jej prośbę wyjaśniłam działanie kapsuł hibernacyjnych – wszyscy je widzieli, ale niewielu rozumiało, do czego służą. Nieśmiały Wes, zwykle siedzący blisko Lily, nie pytał o inne światy, lecz o to, jak zmieniło się życie na Ziemi. Jak funkcjonuje społeczeństwo? Bez pieniędzy, bez wynagrodzenia za pracę – jak to możliwe, że się nie rozpadło? Próbowałam mu wyjaśnić, że w gruncie rzeczy niewiele się to różni od życia w jaskiniach. W końcu tu też nikt nie miał pieniędzy, a mimo to wszyscy dzielili się owocami wspólnej pracy.
– No tak – przerwał mi, potrząsając głową – ale to co innego. Jeb ma strzelbę i goni nas do roboty.
Wszyscy spojrzeli na starca i roześmiali się głośno, gdy ten w odpowiedzi puścił oko.
Jeb zjawiał się mniej więcej co drugi wieczór. Nie zabierał jednak głosu, siedział zamyślony w głębi pomieszczenia i tylko czasem się uśmiechnął.
Musiałam mu przyznać rację, moje opowieści rzeczywiście stały się źródłem rozrywki. Przypominało mi to trochę planetę Wodorostów, gdzie istniało nawet specjalne Powołanie polegające na snuciu opowieści. Byłam tam właśnie jednym z takich Gawędziarzy, dlatego praca wykładowcy w San Diego nie była dla mnie czymś szczególnie nowym. Kiedy zapadał zmrok, wypełniona zapachem chleba i dymu kuchnia przypominała mi tamten nastrój. Wszyscy słuchali w skupieniu, jakby wrośnięci w ziemię. Moje barwne opowieści były odmianą od szarej codzienności – od tych samych mozolnych prac, trzydziestu pięciu znajomych twarzy, wspomnień o utraconych bliskich. Były też ucieczką od strachu i rozpaczy. Toteż wieczorami kuchnia wypełniała się po brzegi. Jedynie Sharon i Maggie nie pojawiły się ani razu.
Minęły mniej więcej trzy tygodnie, odkąd zaczęłam dzielić się wspomnieniami z odległych światów, gdy nagle życie w jaskiniach ponownie się zmieniło.
Tego wieczoru kuchnia była zatłoczona jak zawsze. Oprócz dwóch stałych nieobecnych brakowało tylko Jeba i Doktora. Na blacie obok mnie leżała metalowa taca z surowymi bułkami czekającymi w kolejce do pieca. Trudy zaglądała do niego co parę minut, by sprawdzić, czy nic się nie przypala.
Czasem namawiałam Jamiego, żeby opowiadał za mnie historie, które dobrze znał. Lubiłam patrzeć, jak ożywia mu się twarz i jak gestykuluje. Tym razem Heidi chciała dowiedzieć się czegoś więcej o Delfinach, więc poprosiłam go, żeby odpowiadał, oczywiście na tyle, na ile potrafi.
Ludzie zawsze pytali o tę najnowszą z odkrytych planet ze smutkiem w głosie. Widzieli w Delfinach siebie z pierwszych lat okupacji. Kiedy Heidi zadawała kolejne pytania, jej ciemne oczy, mocno kontrastujące z blond grzywką, były pełne współczucia.
– Wyglądają raczej jak olbrzymie ważki, prawda, Wando? – Jamie prawie zawsze prosił mnie o potwierdzenie, choć nigdy na nie nie czekał. – Ale mają skórę i trzy, cztery albo pięć par skrzydeł, zależy od wieku, prawda? I wyglądają, jakby latały w wodzie – bo woda jest tam lżejsza, nie tak gęsta jak nasza. Mają pięć, siedem lub dziewięć nóg w zależności od płci, prawda, Wando? Mają trzy płcie. Mają bardzo długie ręce i mocne palce do budowania różnych rzeczy. Budują podwodne miasta z bardzo twardych roślin, trochę takich jak nasze drzewa, ale nie do końca. Są za nami w tyle, prawda, Wando? Nie zbudowali nigdy statku kosmicznego ani na przykład telefonów. Nasza cywilizacja była bardziej zaawansowana.
Trudy wyjęła z pieca upieczone bułki, a ja schyliłam się, by wsunąć do dymiącego otworu kolejną tacę. Jak zwykle musiałam się trochę napocić, żeby włożyć ją prawidłowo.