Wskazał brodą na dłoń Waltera zaciśniętą na mojej.
– Dasz radę tak spać?
– Tak, spokojnie.
– No to śpij dobrze. – Uśmiechnął się do mnie, po czym obrócił się i wziął Jamiego na ręce. – Idziemy, młody – zamamrotał, ruszając się z taką łatwością, jakby niósł niemowlę. Kroki oddalały się i w końcu umilkły.
Doktor ziewnął, zabrał niebieską lampę i usiadł za biurkiem z drewnianych skrzynek i aluminiowych drzwi. Gdy twarz Waltera pociemniała, ogarnął mnie niepokój. Wyglądała tak, jakby już odszedł. Na szczęście wciąż zaciskał palce wokół moich.
Doktor zaczął nucić coś cichutko pod nosem i przeglądać papiery. Ich delikatny szelest ukołysał mnie do snu.
Rano Walter mnie poznał.
Obudził się dopiero kiedy zjawił się po mnie Ian – mieliśmy oczyszczać pole kukurydzy z badyli. Obiecałam Doktorowi, że przed pracą przyniosę mu śniadanie. Na koniec delikatnie rozluźniłam zdrętwiałe palce i uwolniłam je z uścisku Waltera.
Wtedy otworzył oczy.
– Wanda – szepnął.
– Walter? – Nie byłam pewna, jak długo będzie wiedział, kim jestem, ani czy pamięta cokolwiek z zeszłego wieczoru. Szukał czegoś ręką, więc podałam mu lewą, nieodrętwiatą dłoń.
– Przyszłaś mnie odwiedzić. To miło. Teraz, jak tamci wrócili… pewnie nie jest ci lekko… Twoja twarz…
Miałam wrażenie, że z trudem rusza ustami, a oczy na przemian łapały i gubiły ostrość. Pierwsze słowa, którymi się do mnie odezwał, były słowami troski – taki właśnie był Walter.
– Wszystko w porządku. Jak się czujesz?
– Och. – Jęknął cicho. – Nie najlepiej… Doktorze?
– Jestem. – Usłyszałam go tuż za plecami.
– Mamy jeszcze trochę brandy? – wydyszał Walter.
– Jasne.
Doktor był już przygotowany. Przyłożył szyjkę grubej szklanej butelki do zwiotczałych ust Waltera i powoli wlewał do nich ciemnobrązowy płyn. Chory krzywił się z każdym palącym gardło łykiem. Trochę brandy wypłynęło mu z kącika ust i pociekło na poduszkę. Ostry zapach trunku uderzył mnie w nozdrza.
– Lepiej? – zapytał Doktor po długiej chwili, odejmując butelkę.
Walter chrząknął. Nie zabrzmiało to jak przytaknięcie. Zamknął oczy.
– Więcej?
Chory skrzywił się, a po chwili jęknął. Doktor zaklął pod nosem.
– Gdzie się podziewa Jared? – zamamrotał.
Zesztywniałam. Melanie drgnęła i znowu znikła. Głowa Waltera opadła i przekrzywiła się na bok.
– Walter? – szepnęłam.
– Stracił przytomność z bólu. Zostawmy go – powiedział Doktor.
Ścisnęło mnie w gardle.
– Co mogę zrobić?
– Obawiam się, że tyle co ja. Czyli nic. Jestem do niczego.
– Przestań – mruknął Ian. – To nie twoja wina. Świat wygląda teraz inaczej. Nikt nie oczekuje od ciebie cudów.
Skuliłam ramiona. O tak, ich świat wyglądał teraz inaczej.
Ktoś popukał mnie palcem po barku.
– Chodźmy – szepnął Ian.
Kiwnęłam głową i jeszcze raz spróbowałam uwolnić dłoń.
Walter otworzył niedowidzące oczy.
– Gladdie? Jesteś tu? – odezwał się błagalnym głosem.
– Yyy… jestem – odparłam z wahaniem, pozwalając mu zacisnąć palce na mojej dłoni.
Ian wzruszył ramionami.
– Przyniosę wam coś do jedzenia – szepnął i poszedł.
Wyczekiwałam niecierpliwie jego powrotu, zakłopotana sytuacją. Walter powtarzał w kółko imię żony, ale najwyraźniej nie miał żadnych próśb. Cieszyło mnie to. Po jakimś czasie – minęło może pół godziny – zaczęłam nasłuchiwać kroków w tunelu. Zastanawiałam się, czemu Ian tak długo nie wraca.
Doktor nie odchodził od biurka, stał przy nim zgarbiony, zapatrzony w dal. Widać było, że czuje się bezużyteczny.
W końcu usłyszałam jakiś odgłos, lecz nie były to kroki.
– Co to? – zapytałam szeptem. Walter chwilę wcześniej się uspokoił, może nawet zasnął. Nie chciałam go obudzić.
Doktor spojrzał na mnie i jednocześnie nadstawił ucha. Dobiegało nas dziwne dudnienie, ciche i szybkie. Przez chwilę miałam wrażenie, że się wzmogło, lecz potem znów jakby ucichło.
– Dziwne – stwierdził Doktor. – Prawie jak… – Zamilkł, marszcząc czoło w skupieniu.
Nasłuchiwaliśmy uważnie, dlatego bardzo wcześnie usłyszeliśmy kroki. Nie był to równy chód, jakiego spodziewaliśmy się po Ianie. Ktoś biegł do nas, i to bardzo szybko. Doktor natychmiast zareagował, przeczuwając kłopoty, i myśląc, że to Ian, wyszedł naprzeciw. Też byłam ciekawa, co się dzieje, ale nie chciałam niepokoić Waltera, który ciągle trzymał mnie za rękę, więc jedynie nadstawiałam uszu.
– Brandt? – odezwał się Doktor zdumionym głosem.
– Gdzie on jest? G d z i e o n j e s t?! – wydyszał niespodziewany gość. Odgłosy kroków umilkły tylko na moment, po chwili znów zerwał się do biegu, choć nieco już wolniejszego.
– Ale kto? – zapytał Doktor.
– Pasożyt! – syknął Brandt, wpadając do środka.
Nie był tak wielki jak Kyle czy Ian, przewyższał mnie ledwie o kilka centymetrów, ale miał budowę nosorożca. Omiótł pomieszczenie gniewnym spojrzeniem: na pół sekundy zatrzymał je na mojej twarzy, następnie zerknął na nieobecną postać Waltera, rozejrzał się jeszcze wkoło, po czym znów popatrzył na mnie.
Uczynił już pierwszy krok w moją stronę, gdy dogonił go Doktor i chwycił za ramię długimi palcami.
– Co ty wyprawiasz? – zawołał. Pierwszy raz podniósł przy mnie głos.
Zanim Brandt zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ponownie rozległ się zagadkowy odgłos, najpierw cicho, potem bardzo głośno i znowu cicho. Przez chwilę wszyscy troje staliśmy jak wryci.
– Czy to… helikopter? – wyszeptał Doktor.
Uderzenia rozbrzmiewały jedno po drugim. W pewnym momencie zaczęło nawet drgać powietrze.
– Tak – odszepnął Brandt. – To Łowca, ten sam co wtedy, ten co go szukał. – Wskazał brodą na mnie.
Gardło nagle jakby mi się zwęziło, oddech stał się słaby i płytki. Zakręciło mi się w głowie.
Nie. Proszę. Nie teraz.
Czy ona jest nienormalna? – warknęła Mel. Nie może nas zostawić w spokoju?
Nie możemy pozwolić, żeby zrobiła im krzywdę!
Jak chcesz ją powstrzymać?
Nie wiem. To wszystko moja wina.
Moja też, Wando. Nasza wspólna.
– Jesteś pewien? – zapytał Doktor.
– Kyle widział ją wyraźnie przez lornetkę. To ta sama.
– S z u k a t u t a j? – W głosie Doktora pojawiła się nagle trwoga. Obrócił się na pięcie i spojrzał ku wyjściu. – Gdzie Sharon?
Brandt potrząsnął głową.
– Przeczesuje całą okolicę. Zaczyna w Picacho, leci w jednym kierunku, potem wraca i od nowa. Nie wygląda, jakby koncentrowała się na jednym miejscu. Zatoczyła parę kółek tam, gdzie zostawiliśmy auto.
– Gdzie Sharon? – powtórzył Doktor.
– Jest z Luciną i dzieciakami. Są bezpieczni. Chłopaki się pakują, na wypadek gdybyśmy musieli się stąd w nocy zwijać, ale Jeb mówi, że to mało prawdopodobne.
Doktor odetchnął, podszedł do biurka i oparł się o nie zgarbiony, prawie jak po długim i męczącym biegu.
– Czyli w gruncie rzeczy nic nowego – powiedział pod nosem.
– Tak. Musimy tylko przez parę dni uważać jeszcze bardziej niż zwykle. – Brandt znowu miał rozbiegane oczy, wodził nimi po pomieszczeniu, co jakiś czas zawadzając o moją twarz. – Masz tu jakiś sznur? – zapytał, po czym zaczął się przyglądać leżącemu na wolnym łóżku prześcieradłu i złapał je za brzeg.