Выбрать главу

– Rozjuszony byk? – Gregori zachichotał, ale umilkł, gdy zobaczył minę szefa. Odchrząknął i odsunął się od Shanny.

– Connor, w barku jest whisky. – Roman wyciągnął rękę. Szkot otworzył drzwiczki.

– Talisker z Isle of Skye. Po co ci whisky?

– Angus mi przysłał. Ma nadzieję, że skomponuję dla niego nowy drink z linii fusion.

– Och, byłoby wspaniale. – Connor tęsknie zerknął na butelkę. – Bardzo mi tego brakuje.

– Nalej odrobinę pani Whelan. – Roman podszedł do sofy.

– Lepiej?

– Tak. – Uniosła rękę do czoła. – Ból migrenowy, ale już przechodzi. To było bardzo dziwne. Mogłabym przysiąc, że słyszałam głosy w głowie. – Gadam jak wariatka, co?

– Nieprawda. – Wręcz przeciwnie, to dobre wieści. Nie rozpoznała, czyje to były głosy. I nie łączyła migreny z ich wysiłkami, by wedrzeć się do jej umysłu.

Masowała czoło.

– Może to wirus. Albo schizofrenia. Rany. Lada chwila oznajmię, że wewnętrzny głos mówi mi, co mam robić.

– Na twoim miejscu nie zawracałbym sobie tym głowy. – Przysiadł na oparciu sofy. – To wszystko da się łatwo wyjaśnić – doświadczasz stresu posttraumatycznego.

– Pewnie tak. – Przesunęła się odrobinę, zrobiła mu miejsce. – Mówiła mi o tym psychiatra z FBI. Uprzedzała, że do końca życia mogą mi się zdarzać napady paniki. Fajnie, co?

– Z FBI? – Connor podał jej szklaneczkę whisky. Shanna się skrzywiła.

– Właściwie nie powinnam o tym mówić, ale byliście tak fajni, że chyba zasługujecie, by wiedzieć, co się dzieje.

– Powiedz tyle, ile chcesz. – Roman wyjął szklaneczkę z rąk Connora i podał Shannie. – Wypij to, rozgrzejesz się. – I język ci się rozwiąże. A zapora opadnie.

Wsparła się na łokciu.

– Zazwyczaj nie piję nic mocniejszego niż piwo.

– Ale dziś sporo przeszłaś. – Piekło z zastępem demonów. Roman wcisnął jej szklankę.

Upiła łyk i zaniosła się kaszlem.

– Jezu! – Miała łzy w oczach. – Cholera! To sam alkohol, tak? Roman wzruszył ramionami i odstawił szklankę na podłogę.

– A czego się spodziewałaś? Przecież nalewał ci rodowity Szkot.

Opadła na sofę, zmrużyła oczy.

– A niech mnie, Roman, czyżbyś żartował?

– Może. Udało mi się? – Czarowanie kobiety to dla niego coś nowego. Wcześniej po prostu brał, co chciał.

Jej twarz powoli rozjaśniła się w uśmiechu.

– Chyba jednak nie miałeś racji. Jest dla ciebie nadzieja. Na miłość boską, ależ z niej optymistka. Czy pewnego dnia będzie musiał zdławić tę naiwność brutalną rzeczywistością? Dla krwiożerczego demona nie ma nadziei. Ale niech się łudzi, że nie jest jeszcze stracony. Zwłaszcza jeśli to ma mu ułatwić drogę do jej umysłu.

– Mówiłaś coś o FBI?

– Ach, tak. Obejmuje mnie Program Ochrony Świadków. Mam łącznika, z którym powinnam się kontaktować w razie niebezpieczeństwa, ale kiedy dzwoniłam, nie odbierał.

– Naprawdę masz na imię Shanna? Westchnęła.

– Teoretycznie nazywam się Jane Wilson. Shanna Whelan nie żyje.

Położył jej dłoń na ramieniu.

– Jestem innego zdania. Zamknęła oczy.

– Straciłam rodzinę. Nigdy więcej ich nie zobaczę.

– Opowiedz mi o nich. – Zerknął na zegarek. Jeszcze dwanaście minut.

Uniosła powieki i niewidzącym wzrokiem zapatrzyła się w dal.

Mam brata i siostrę, są ode mnie młodsi. W dzieciństwie byliśmy bardzo zżyci, bo mieliśmy tylko siebie. Ojciec pracuje w Departamencie Stanu, więc dorastaliśmy za granicą.

– Gdzie?

– W Polsce, na Ukrainie, Litwie, Białorusi. Roman i Connor wymienili spojrzenia.

– Czym zajmuje się twój ojciec?

– Jest urzędnikiem, nigdy nie mówił, co robi. Dużo podróżował.

Roman bez słowa wskazał głową biurko. Connor skinął i podszedł do komputera.

– Jak nazywa się twój ojciec?

– Sean Dermot Whelan. Moja mama jest z wykształcenia nauczycielką, więc sama nas uczyła, w domu. Póki… – Zmarszczyła brwi i ciaśniej otuliła się kocem.

– Póki? – Roman usłyszał stukot klawiszy komputera. Zaczęło się sprawdzanie Seana Dermota Whelana.

Shanna westchnęła.

– Kiedy miałam piętnaście lat, rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem w Connecticut. Powiedzieli, że lepiej będzie, jeśli ukończę normalną szkołę, że dzięki temu dostanę się na dobry uniwersytet.

– Brzmi rozsądnie.

– Wtedy też tak myślałam, ale…

– Co?

Przewróciła się na bok, twarzą do niego.

– Nie wysłali ani mojej siostry, ani brata. Tylko mnie.

– Rozumiem. – Wybrali ją. Rozumiał to lepiej, niż był w stanie przyznać.

Nerwowo skręcała w palcach frędzel pledu.

– Uznałam, że robiłam coś nie tak.

– To niemożliwe. Byłaś dzieckiem. – Do Romana wróciły wspomnienia, które, jak sądził, już dawno umarły. – Tęskniłaś za rodziną.

– Na początku bardzo, ale potem poznałam Karen. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Ona pierwsza zapragnęła zostać dentystką. Nabijałam się z niej, że chce zarabiać na życie grzebaniem w ludzkich ustach. Ale kiedy trzeba było wybierać, też zdecydowałam się na stomatologię.

– Rozumiem.

– Chciałam pomagać ludziom i stać się częścią społeczności, no wiesz, dentystką z naszej ulicy, która wspiera finansowo dziecięcy klub sportowy. Chciałam zapuścić korzenie i żyć normalnie. Żadnej włóczęgi po świecie. I chciałam leczyć dzieci. Zawsze je lubiłam. – W jej oczach zalśniły łzy. – A teraz nie odważę się ich mieć. Cholerni Rosjanie. – Pochyliła się, podniosła szklankę z whisky i wychyliła jednym haustem.

– Wynajmowałyśmy z Karen mieszkanie w Bostonie. Co piątek szłyśmy do pizzerii. Zamawiałyśmy pizzę, ciasto czekoladowe i wieszałyśmy psy na facetach, bo żadna z nas nie miała chłopaka. Aż pewnego wieczoru… – Wzdrygnęła się. – To było jak w starych gangsterskich filmach.

Romana zaintrygowało, czemu nie miała chłopaka. Śmiertelnicy są chyba ślepi. Wziął ją za rękę.

– Mów dalej. Już teraz cię nie skrzywdzą. Jej oczy znów wypełniły się łzami.

– Krzywdzą mnie każdego dnia. Codziennie przed snem widzę, jak Karen umiera. Na moich oczach. I nie sprawdzam się jako dentystka! – Wyciągnęła rękę po whisky. – Rany, nie znoszę alkoholu!

– Spokojnie. – Odebrał jej szklaneczkę. – Jak to: nie sprawdzasz się jako dentystka?

– Powiedzmy sobie szczerze, straciłam zawód. Jak mam pracować, skoro mdleję na widok krwi?

Ach, tak. Boisz się krwi. Zapomniał o tym.

– No właśnie, ten strach… Czy to zaczęło się tamtej nocy w pizzerii?

– Tak. – Wytarła oczy. – Byłam w łazience, kiedy rozległy się krzyki. I strzały, w całym lokalu. Słyszałam, jak kule roztrzaskują się o ściany. I wrzaski rannych ludzi.

– To Rosjanie?

– Tak. Ogień ustał, więc wymknęłam się z łazienki i zobaczyłam Karen. Leżała na podłodze. Ona… dostała w brzuch i w klatkę piersiową. Żyła jeszcze i kręciła głową, jakby chciała mnie ostrzec.

Shanna zakryła oczy dłonią.

– Wtedy ich usłyszałam. Stali za piecem do pizzy i krzyczeli coś po rosyjsku. – Opuściła rękę, spojrzała na Romana. – Nie znam rosyjskiego, ale rozumiem przekleństwa. Mieliśmy z bratem taką zabawę – kto zna więcej przekleństw w jak największej liczbie języków.

– Rosjanie cię widzieli?

– Nie. Kiedy ich usłyszałam, schowałam się za wielką donicą. Potem padły strzały w kuchni. I wtedy wyszli. Zatrzymali się przy Karen, patrzyli na nią. Widziałam ich twarze, zanim odeszli.

– Czy przy innych ofiarach też się zatrzymywali? Shanna zmarszczyła brwi. Usiłowała sobie przypomnieć.