– Najpierw cię uduszę, a potem wyrwę Laszlo język i rzucę psom na pożarcie.
– Nie masz nawet jednego psa. – Gregori chyba odsunął słuchawkę, bo glos dobiegał z daleka. – Wyobrażasz to sobie? Grozi nam przemocą fizyczną.
Ostatnie słowa zapewne skierował do Laszla. Roman słyszał, jak naukowiec popiskuje.
– Tchórz! – krzyknął Gregori. – Laszlo uciekł do pokoi gościnnych. Chyba dotarły do niego plotki, że w przeszłości byłeś krwiożerczym potworem.
To nie tylko plotki. Gregori został wampirem zaledwie dwanaście lat temu; nie zdawał sobie sprawy z ogromu grzechów, jakie Roman popełnił przez wieki.
– Krążą też inne plotki. Że kiedyś byłeś księdzem czy mnichem. – Gregori parsknął śmiechem. – Ale to już na pewno bujda. Litości. Facet, który utrzymuje harem złożony z dziesięciu napalonych wampirzyc, nie bardzo…
Roman nie wsłuchiwał się w słowa, koncentrował uwagę na głosie, skąd dobiegał. Gabinet dentystyczny zadrżał mu przed oczami, otoczyła go ciemność, a potem był u siebie.
– O, jesteś już. – Holstein odsunął słuchawkę od ucha. Rozparł się wygodnie w fotelu swojego szefa, mimo że ten łypnął gniewnie spod oka. – Więc pani doktor już śpi? – Położył nogi na biurku. Uśmiechał się od ucha do ucha. – Tak ją wymęczyłeś?
Roman cisnął telefon na biurko i podszedł do szezlonga. Ułożył Shannę na czerwonym aksamicie.
– Podobno świetnie się spisała przy zabiegu. – Gregori wciąż paplał. – Wiesz, myślałem o programie ćwiczeń, o którym mówiłeś, no wiesz, żeby kły były w formie, i mam świetny pomysł. Opracujemy program treningowy i będziemy go sprzedawać na Digital Vampire Network. Pytałem Simone, zgodziła się go firmować swoją twarzą. Co ty na to?
Draganesti powoli podszedł do biurka. Holstein spoważniał.
– O co chodzi?
Roman położył dłonie na biurku i pochylił się do przodu. Gregori opuścił nogi i spojrzał na niego czujnie.
– Coś nie tak, szefie?
– Ani słowa o tym, co się dziś działo. Ani o kle, ani o Shannie. Jasne?
– Tak. Nic się nie działo.
– Dobrze. A teraz idź. Gregori szedł do drzwi.
– Zgryźliwy dziad – mruknął pod nosem. Zatrzymał się z dłonią na klamce. Spojrzał na Shannę. – Co prawda to nie moja sprawa, ale uważam, że powinieneś ją zatrzymać. Będzie dla ciebie dobra.
Może i tak. Ale nie on dla niej. Ciężko usiadł za biurkiem. Słońce jest już chyba na horyzoncie, bo nagle opadł z sił. To brutalna prawda: wraz z ciemnością rozpływa się siła wampira. Wkrótce nie zdoła nawet utrzymać otwartych oczu.
To największa wada wampirów, czas bezbronności, chwile, które powracają dzień za dniem. W ciągu minionych wieków często zasypiał przerażony, że ktoś go znajdzie za dnia. Śmiertelnik mógłby wbić mu kołek w serce, gdy tak leży niczego nieświadomy. Mało brakowało, a do tego właśnie doszłoby w 1862 roku, gdy po raz ostatni związał się ze śmiertelną kobietą. Z Elizą.
Nigdy nie zapomniał przerażenia, które go ogarnęło, gdy po zachodzie słońca ocknął się i zobaczył, że trumna jest otwarta, a w jego piersi tkwi drewniany kołek. To się musi skończyć. Pracował nad tym – liczył, że uda mu się wynaleźć środek, dzięki któremu wampir może funkcjonować także w ciągu dnia. Oczywiście nadal musiałby unikać palących promieni słońca, ale i tak należałoby to uznać za nie lada osiągnięcie. Był o krok od przełomu. Jeśli mu się uda, na zawsze zmieni świat wampirów.
Będzie mógł udawać, że żyje.
Spojrzał na Shannę pogrążoną w słodkiej nieświadomości. Ciekawe, jak przyjęłaby prawdę o nim. Wmawiałaby sobie, że Roman żyje, czy może fakt, że jest potworem, wbiłby między nich drewniany kołek? Usiadł za biurkiem. Czuł, jak opuszcza go energia. Może powodem jest słońce, podejrzewał jednak, że to również depresja. Bał się wyrazu przerażenia na twarzy Shanny, gdyby poznała prawdę. Wstyd. Poczucie winy. Wyrzuty sumienia. Koszmar. Nie, nie może jej w to wciągać. Zasłużyła na radość w życiu.
Sięgnął po długopis i kartkę papieru. „Radinko”, zaczął. Asystentka znajdzie to, gdy będzie porządkować papiery na jego biurku. „Kup wszystko, co się Shannie może przydać. Rozmiar dwunasty, biust trzydzieści sześć B. Proszę o…” Jego dłoń coraz wolniej sunęła po papierze. Powieki mu ciążyły. „Kolory. Żadnej czerni”. Nie dla Shanny. Była jak blask słońca, utęskniona, ale poza zasięgiem. Była jak tęcza, pełna kolorów; niosła zapowiedź lepszego. Zamrugał, spojrzał na arkusik. „I kup jej ciastka czekoladowe”. Odłożył długopis. Wstał.
Wziął Shannę na ręce. Podreptał do schodów. Schodził powoli, krok za krokiem. Na półpiętrze zatrzymał się, żeby odpocząć. Miał kłopoty ze wzrokiem, pole widzenia się zawężało.
Ktoś wchodził na górę.
– Dzień dobry, sir – powitał go pogodny głos. Phil, jeden ze śmiertelników, którzy pracowali w Agencji MacKaya na dziennej zmianie. – Zazwyczaj o tej porze już pan śpi.
Roman otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale resztki jego sił pochłaniało podtrzymywanie Shanny. Strażnik wytrzeszczył oczy.
– Coś nie tak? Pomóc panu? – Spojrzał w górę, na piętro.
– Niebieski pokój, czwarte – wysapał Roman.
– Pan pozwoli, że pomogę. – Phil wziął Shannę z jego ramion i zszedł na czwarte.
Roman poczłapał za nim. Dzięki Bogu, że na dziennych strażnikach można polegać. Angus MacKay dobrze ich szkolił i płacił im majątek, żeby trzymali język za zębami. Wiedzieli doskonale, kim się opiekują, i nie mieli nic przeciwko temu. Podobno nie wszyscy to zwyczajni ludzie.
Phil zatrzymał się przy drzwiach na czwartym piętrze.
– TU?
Skinął głową. Strażnik przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Korytarz zalało słoneczne światło. Roman zatrzymał się w pół kroku.
– Żaluzje – powiedział słabym głosem.
– Już. – Phil wszedł do pomieszczenia.
Draganesti czekał. Oparł się o ścianę w bezpiecznej odległości od smugi światła, która kładła się na chodniku w holu. Rany boskie, jest tak wyczerpany, że mógłby zasnąć na stojąco. Po chwili usłyszał metaliczny trzask i pasmo światła znikło – Phil opuścił szczelne aluminiowe żaluzje.
Stał przy drzwiach. Patrzył, jak Phil układa Shannę na łóżku.
– Czy mogę zrobić coś jeszcze? – Strażnik już wychodził.
– Nie, dziękuję. – Wszedł do pokoju, oparł się ciężko o sekretarzyk.
– A zatem miłego dnia… Czy raczej dobrej nocy. – Phil spojrzał na niego z powątpiewaniem i zamknął za sobą drzwi.
Roman poczłapał do łóżka. Shanna nie może przecież spać w butach. Ściągnął jej z nóg białe adidasy, cisnął na podłogę. Zakrwawiony kitel też musi zniknąć. Pochylił się i mało brakowało, a runąłby na nią jak długi. Pokręcił głową. Nie śpij! Jeszcze tylko trochę. Rozpiął kitel, zsunął rękawy, przewrócił ją na bok, żeby łatwiej było go zdjąć. Rzucił na podłogę, koło butów. Z trudem doszedł do tyłu łoża, pociągnął za narzutę, odsłonił śnieżnobiałą pościel. Z wysiłkiem przesunął Shannę dalej, otulił ją kołdrą. No, teraz dobrze.
Tylko że on nie zrobi już ani kroku.
Shanna obudziła się cudownie wypoczęta i radosna, jednak to uczucie wkrótce zniknęło – nie miała pojęcia, gdzie jest.
Ciemne pomieszczenie, wygodne łóżko. Nie wiedziała, jak się tu znalazła, nie pamiętała, by się kładła. Ostatnie, co pamięta, to moment, gdy weszła do gabinetu Romana Draganestiego. Bardzo bolała ją głowa, więc położyła się na czerwonym szezlongu, a potem… nic.
Zamknęła oczy i usiłowała coś sobie przypomnieć. Przed oczami stanął jej gabinet dentystyczny, obcy, nie ten, w którym pracowała. Dziwne. Pewnie jej się śniło, że ma nową pracę.