Skorzystał, badał, błądził. Odpowiadała tym samym, pieściła jego język swoim. Taka namiętna, taka pełna życia… Czuł, jak jego zmysły stają w ogniu. Przywarła do niego rozpalona. Słyszał rytm jej krwi. Czuł jej drżenie. Czuł zapach.
Musiał jeszcze tylko poznać jej smak.
Otoczył ją ramionami. Przyciągnął do siebie, położył dłoń na plecach. Oddychała ciężko, przywarła do niego piersiami. Zamknął dłoń na jej pośladkach. Boska. Krągła i jędrna. I nie przesadzała, gdy mówiła o namiętności.
Napierała na jego biodra, kołysała się, rozkoszowała się jego bliskością, ulegała instynktowi, by dawać życie.
To straszne. Jego podstawowy instynkt to odbierać życie.
Pochylił się nad jej karkiem. Lewy kieł wysunął się bez problemów. Prawy utkwił w drucianym opatrunku. Au! Odsunął się, zacisnął usta. Bolało jak cholera, ale przynajmniej dzięki temu odzyskał panowanie nad sobą.
Nie ukąsi jej. Przysięgał przecież, że już nigdy nie wbije kłów w śmiertelnika. Puścił ją, odsunął się.
– Co się stało? – Mówiła, jakby brakowało jej tchu. Zakrył usta dłonią. Nie może jej przecież odpowiedzieć z kłem na wierzchu.
– O rany. Chodzi o opatrunek? O ząb? Obluzowaliśmy go? – Podbiegła do niego. – Pokaż.
Pokręcił głową. Oczy zaszły mu łzami; za wszelką cenę usiłował schować kieł, choć był głodny.
– Chyba bardzo cię boli. – Dotknęła jego ramienia. – Pokaż, proszę.
– Mm. – Pokręcił głową, cofnął się jeszcze o krok. Wstyd. Ale sam sobie na to zasłużył, przecież niewiele brakowało, a ugryzłby ją.
– Nie powinnam cię całować, póki masz opatrunek. – Skrzywiła się. – W ogóle nie powinnam cię całować.
Lewy kieł wreszcie wrócił na miejsce.
– Nic mi nie jest – odezwał się, zasłaniając usta dłonią.
– Złamałam podstawową zasadę: nigdy, przenigdy nie zadawać się z pacjentem. Nie powinnam w ogóle tu być.
Opuścił rękę.
– Dobrze. W takim razie cię zwalniam.
– Nie możesz mnie zwolnić! Masz w ustach mój opatrunek. – Podeszła bliżej. – Pokaż, jak to wygląda.
Usłuchał.
Obmacała opatrunek. Drażnił palce językiem.
– Przestań! – Cofnęła rękę. – Nie do wiary! Opatrunek się obluzował.
– No cóż, świetnie całujesz. Poczerwieniała.
– Nie pojmuję, jakim cudem… Nie obawiaj się. Więcej cię nie pocałuję. Jako twoja dentystka przedkładam nade wszystko dobry stan twojego uzębienia i…
– Zwolniłem cię.
– Nie możesz, przynajmniej dopóki masz w ustach mój opatrunek.
– W takim razie własnoręcznie go wyrwę.
– Nie waż się!
– Shanno, nie chcę cię stracić.
– Nie stracisz. Musimy po prostu poczekać jakiś tydzień.
– Nie będę czekać. – Od ponad pięciuset lat czekał na coś takiego. Nie zmarnuje nawet tygodnia. I nie będzie już ryzykował, nie będzie polegał na swoim, jakże wątpliwym, opanowaniu. Poszedł do sypialni. Czarne plamy tańczyły mu przed oczami. Nie zwracał na nie uwagi, ignorował głód, który nie dawał mu spokoju.
– Roman! – Pobiegła za nim. – Nie możesz sam tego wyjmować!
– Nie obawiaj się. – Otworzył szufladę w komodzie, szukał czegoś wśród bielizny. Jest, na samym dnie, woreczek z czerwonego filcu. Wyjął go. Srebro promieniowało ciepłem nawet przez gruby materiał. Gdyby dotknął go gołą ręką, doznałby bolesnych oparzeń.
Wyciągnął do Shanny rękę z woreczkiem. Nie zauważyła tego, chłonęła wzrokiem jego sypialnię, wielkie łoże.
– Shanna?
Spojrzała na niego i zobaczyła mały pakunek.
– Chciałbym ci to dać. – Zachwiał się na nogach. Musi się posilić, i to szybko. Nieważne jak.
– Nie mogę przyjmować więcej prezentów.
– Weź to! Skrzywiła się.
– Powinieneś popracować nad manierami. Oparł się o toaletkę.
– Chcę, żebyś to włożyła. To cię uchroni.
– Co za przesądy! – Wzięła woreczek, rozwiązała sznurek i wysypała zawartość na rękę.
Wyglądał tak samo jak w 1479 roku, gdy Roman składał śluby zakonne… Srebrny łańcuch, prosty, ale pierwszej próby. I krzyż – arcydzieło średniowiecznego rzemiosła.
– Piękny. – Przyglądała mu się uważnie. – Chyba bardzo stary.
– Załóż to. Uchroni cię.
– Przed czym?
– Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz. – Ze smutkiem patrzył na krucyfiks. Był taki dumny, gdy ojciec Konstantyn powiesił go na jego piersi. Duma. To go zgubiło.
– Pomożesz mi go założyć? – Stanęła bokiem, zebrała włosy w koński ogon. Nadstawiła kark. I podała mu naszyjnik.
Cofnął się, zanim srebro go sparzyło.
– Nie mogę. Wybacz, ale muszę zabrać się do pracy. Przede mną długa noc.
Przyglądała mu się bacznie.
– Dobrze. – Włosy opadły jej na ramiona. – Żałujesz, że mnie pocałowałeś?
– Skądże. – Zacisnął dłonie na krawędzi toaletki. – Krucyfiks. Włóż go.
Przyglądała mu się bez słowa.
– Proszę.
Uniosła brwi.
– Nie przypuszczałam, że znasz to słowo.
– Zachowuję je na specjalne okazje. Uśmiechnęła się.
– W takim razie… – Przełożyła łańcuch przez głowę, poprawiła włosy. Krzyż spoczywał na jej piersi jak tarcza.
– Dziękuję. – Zebrał resztki sił i odprowadził ją do drzwi.
– Zobaczymy się jeszcze?
– Oczywiście. Później. Kiedy wrócę z Romatechu. – Zamknął drzwi na klucz, poszedł do gabinetu, wyjął butelkę z mikrofalówki i wypił na zimno. Rany boskie, Shanna postawiła jego świat na głowie. Nie mógł doczekać się następnego pocałunku. Oto demon na progu nieba.
Jak widać piekło zamarzło.
Rozdział 12
Shanna schodziła do kuchni, zastanawiając się nad sytuacją. Dzięki Bogu, że Roman żyje! Teraz pytanie, czy zostać u niego, pod jego ochroną, czy skontaktować się z Bobem Mendozą? Myśl o zostaniu z Romanem była bardzo kusząca. Żaden mężczyzna nigdy jej tak nie pociągał. I nie intrygował.
Weszła do kuchni. Connor stał przy zlewie, płukał butelki i układał je w zmywarce.
– Wszystko w porządku, pani?
– Pewnie. – Zauważyła opakowanie plastrów na kontuarze. – Skaleczyłeś się?
– Nie tam, myślałem, że tobie, pani, będą potrzebne. – Spojrzał na jej szyję. – O, srebrny łańcuch. To cię pani ochroni.
– Roman mi go dał. – Podziwiała bardzo stary naszyjnik.
– Aye, to dobry człowiek. – Schował plastry do szafki. – Nie powinienem był w niego wątpić.
Shanna otworzyła jedną z szafek.
– Gdzie macie szklanki?
– W tej. – Connor otworzył inną szafkę, podał jej naczynie. – Czego się pani napijesz?
– Wody. – Wskazała głową lodówkę. – Sama sobie wezmę. Niechętnie podał jej szklankę i podszedł wraz z nią do lodówki.
– Posłuchaj, nie traktuj mnie jak dziecka. – Wrzuciła kilka kostek lodu i uśmiechnęła się do Szkota. Opierał się o drzwi lodówki. – Jesteście cudowni. Rozpuszczacie mnie. – Nalała sobie wody.
Connor się zarumienił.
Usiadła za stołem, zajrzała do pudełka z ciastem czekoladowym.
– Mniam. – Sięgnęła do środka. – Jak myślisz, mógłbyś załatwić mi narzędzia stomatologiczne? Muszę poprawić Romanowi opatrunek.
Connor zajął miejsce naprzeciwko.
– Aye. Zajmiemy się tym.