Выбрать главу

– Nie nazwałbym tego karą. W klasztorze było ciepło i czysto. Nie brakowało jedzenia. Zanim skończyłem dwanaście lat, mój ojciec i bracia umarli.

– O Jezu. Tak mi przykro. – Wzięła poduszkę z wezgłowia i przytuliła do siebie. – Moja rodzina ma się dobrze, na szczęście, ale wiem, jakie to uczucie, utracić najbliższych.

– Ojciec Konstantyn był uzdrowicielem. Został moim mentorem. Nauczyłem się od niego tyle, ile mogłem. Twierdził, że mam dar uzdrawiania. – Ściągnął brwi. – Dar od Boga.

– I zostałeś uzdrowicielem.

– Tak. Nigdy nie zastanawiałem się, czy właśnie to chcę robić. W wieku osiemnastu lat złożyłem śluby zakonne. Ślubowałem łagodzić cierpienie ludzi. – Skrzywił się. – Wyrzekłem się szatana i jego sług.

Przycisnęła poduszkę do piersi.

– Co robiłeś?

– Ojciec Konstantyn i ja jeździliśmy od wioski do wioski, by leczyć chorych, nieść ulgę w cierpieniu. W tamtych czasach, przy niewielkiej liczbie medyków, zwłaszcza zajmujących się ubogimi, zapotrzebowanie na nasze usługi było ogromne. Pracowaliśmy ponad siły. Kiedy ojciec Konstantyn nie czuł się już na siłach, żeby jeździć, został w klasztorze, ja wyruszałem sam. I może to błąd. – Uśmiechnął się gorzko. – Nie byłem nawet w połowie tak mądry, jak mi się wydawało. A bez mądrych rad ojca Konstantyna…

Powróciły wspomnienia. Ruiny klasztoru, ciała martwych mnichów wśród zgliszczy. Zwłoki ojca Konstantyna. Ukrył twarz w dłoniach, odpychał od siebie tę wizję. Nie mógł jednak, bo przecież to on sprowadził na nich nieszczęście. Bóg nigdy mu tego nie wybaczy.

– Dobrze się czujesz? – zapytała Shanna miękko. Oderwał dłonie od twarzy, z trudem oddychał.

– O czym mówiłem?

– Że leczyłeś ludzi.

Współczucie na jej twarzy utrudniało koncentrację, więc przeniósł wzrok na sufit.

– Dotarłem daleko, na tereny dzisiejszych Węgier, do Transylwanii. Z czasem przestałem nosić się jak ksiądz. Zarosła mi tonsura, zapuściłem włosy. Ale dotrzymałem ślubów ubóstwa i czystości, więc uważałem, że jestem dobry i prawy, że Bóg jest po mojej stronie. Wieści o moich czynach szybko się rozchodziły, wioski witały mnie jak honorowego gościa. Jak bohatera.

– To dobrze. Pokręcił głową.

– O nie. Ślubowałem unikać zła, ale z czasem popełniłem grzech śmiertelny. Stałem się próżny.

Żachnęła się.

– Co złego w tym, że czułeś się dumny? Ratowałeś ludzkie życie, prawda?

– Nie, ratował je Bóg, za sprawą swojego sługi. Zapomniałem, jaka to różnica. Zgubiła mnie pycha, byłem przeklęty na wieki.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem.

– Miałem trzydzieści lat, gdy usłyszałem o pewnej wiosce na Węgrzech. Ludzie w niej umierali, a nikt nie wiedział, dlaczego. Odniosłem pewne sukcesy w walce z zarazą, dbałem o podstawowe zasady higieny. Uważałem… że potrafię im pomóc.

– I pojechałeś tam.

Tak. Kierowany dumą, uważałem, że zdołam ich zbawić, ale na miejscu okazało się, że ludności nie dziesiątkuje zaraza, tylko wioskę opanowały straszliwe, krwiożercze potwory.

– Wampiry – szepnęła.

– Przejęły zamek i żywiły się ludzką krwią. Nie poprosiłem Kościoła o pomoc, choć powinienem, ale w swojej próżności uznałem, że sam sobie poradzę. Byłem mnichem. – Pocierał czoło, jakby chciał zetrzeć hańbę klęski. – Myliłem się. W obu sprawach.

– Zaatakowały cię?

– Tak, ale nie zabiły jak innych mieszkańców wioski. Zmieniły w jednego z nich.

– Dlaczego? Żachnął się.

– A dlaczego nie? Trudno o lepszą zabawkę. Sługa boży demonem z piekła rodem? Świetnie się bawili takim świętokradztwem.

Wzdrygnęła się.

– Bardzo mi przykro. Rozłożył ręce.

– Stało się. Żałosna historia. Duchowny tak próżny, że Bóg musiał go porzucić.

Wstała. Jej spojrzenie było pełne bólu.

– Uważasz, że Bóg cię porzucił?

– Oczywiście. Sama to powiedziałaś. Jestem krwiożerczym demonem z piekła.

Skrzywiła się.

– Czasami trochę dramatyzuję, ale teraz znam prawdę. Chciałeś pomóc, a zostałeś zaatakowany. Nie prowokowałeś, ja też nie pchałam się w łapy rosyjskiej mafii; zaatakowała Karen i mnie. – Miała łzy w oczach. Podeszła od niego. – Karen nie prosiła o śmierć. Ja nie chciałam stracić rodziny i żyć jak ścigane zwierzę. A ty nie chciałeś zostać wampirem.

– Dostałem, na co zasłużyłem. Stałem się zły. Nie szukaj we mnie dobra. Robiłem straszne rzeczy.

– Ja… jestem przekonana, że miałeś ku temu powody. Pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach.

– Chcesz mnie rozgrzeszyć?

– Tak. – Stanęła koło jego fotela. – Jesteś tym samym człowiekiem. Wynalazłeś syntetyczną krew, żeby wampiry nie żerowały na ludziach, prawda?

– Tak.

– Nie rozumiesz? – Uklękła, żeby widzieć jego twarz. – Nadal ratujesz życie.

– Nie zadośćuczynię za to, które odebrałem. Spojrzała na niego ze smutkiem.

– Jest w tobie dobro. Nawet jeśli ty sam tego nie widzisz. Przełknął z trudem i zamrugał – nie chciał się rozpłakać.

Nic dziwnego, że tak bardzo jej potrzebuje. Że tak bardzo mu na niej zależy. Po pięciuset latach rozpaczy dawała mu cień nadziei, którego do tej pory nie miał.

Wstał, przyciągnął ją do siebie, i tulił tak mocno, jakby nigdy nie chciał wypuścić jej z objęć. Oddałby wszystko, żeby być tym, za kogo go uważa. Pragnął być godny jej miłości.

Petrovsky uśmiechał się do Angusa MacKaya. Potężny Szkot spacerował nerwowo i łypał groźnie, jakby chciał go przestraszyć. Szkoci otoczyli ich, ledwie Ivan i jego świta znaleźli się na sali balowej. Zaprowadzili Ivana, Alka, Katię i Galinę w odległy zakątek sali i kazali czekać.

Ivan skinął głową – dał znak swoim wampirom, żeby usłuchały. Rozsiadł się wygodnie w towarzystwie podwładnych. Szkoci stali w pobliżu, każdy z ręką na srebrnym sztylecie. Jakby mieli ochotę ich użyć.

Groźba była oczywista. Jedno pchnięcie i długi żywot Ivana się zakończy. Nie obawiał się, przecież w każdej chwili może się stąd teleportować. Na razie jednak bawiło go zachowanie rzekomych strażników.

Angus MacKay przechadzał się niespokojnie.

– Petrovsky, po co tu dziś przyszedłeś?

– Zostałem zaproszony. – Wsunął rękę za połę fraka. Szkoci jednocześnie zbliżyli się o krok.

Ivan się uśmiechnął.

– Wyjmuję zaproszenie. Angus splótł ręce na piersi.

– Czekamy.

– Jesteście chłopcy bardzo nerwowi – mruknął Ivan. – Pewnie dlatego, że nosicie spódnice.

Szkoci zamruczeli gniewnie.

– Zabiję drania – syknął jeden. Angus podniósł rękę.

– Wszystko w swoim czasie. Teraz rozmawiamy.

Ivan wyjął zza pazuchy foliową kopertę z zaproszeniem, przedartym na pół.

– Proszę. Jak widzicie, nie od razu podjęliśmy decyzję, ale moje panie mnie przekonały, twierdziły, że będzie… wystrzałowo.

– No właśnie. – Katia poruszyła się na krześle i odsłoniła gołą nogę aż po biodro. – Chciałam się trochę zabawić.

MacKay uniósł brew.

– A jak sobie pani wyobraża dobrą zabawę? Planujecie dziś kogoś zabić?

– Zawsze tak traktujecie gości? – Ivan cisnął zaproszenie na podłogę i zerknął na zegarek. Są tu już kwadrans. Vladimir chyba znalazł składy sztucznej krwi. Prawdziwi odniosą zwycięstwo.

MacKay zatrzymał się przy nim.

– Co chwila patrzysz na zegarek. Daj mi go.

– Już przeszukaliście mi kieszenie. Co wy, banda złodziei? – Celowo się ociągał. MacKay wiedział, że coś knuje. Z westchnieniem podał mu zegarek. – Zwyczajny. Zerkam na niego, bo strasznie tu nudno.