– Wiesz co? Wydaje mi się, że każda kobieta przede wszystkim pragnie miłości.
– Już to ma. Powiedziałam jej, że ją kocham.
– Cudownie! – I znów, Radinka uśmiechnęła się i zmarkotniała. – Nie wydajesz się szczęśliwy.
– Pewnie dlatego, że wybiegła z płaczem z mojego pokoju.
– O nie. Zazwyczaj się nie mylę w tych sprawach. Westchnął. Nieraz już zastanawiał się, czy Radinka naprawdę ma dar jasnowidzenia; a jeśli tak, czemu do cholery nie przewidziała ataku na własnego syna? Chyba że już wcześniej wiedziała, iż Gregori stanie się wampirem. Schyliła się nad notesem.
– Jestem przekonana, że to kobieta dla ciebie.
– Ja też. Wiem, że bardzo jej na mnie zależy, bo inaczej… Uniosła brwi. Czekała, co powie dalej. Przestępował z nogi na nogę.
– Poszukaj domu, dobrze? Muszę iść, już jestem spóźniony.
Uśmiechnęła się.
– Przejdzie jej. Wszystko będzie dobrze. – Odwróciła się na krześle, usiadła twarzą do komputera.
– Już szukam.
– Dzięki. – Szedł do drzwi.
– Musisz też zwolnić harem! – zawołała za nim. Skrzywił się. Poważny problem. Będzie musiał wspierać kobiety finansowo, póki same nie staną na nogi.
Wszedł do biura.
– Dobry wieczór, panowie.
Angus poderwał się z fotela. Występował, jak zwykle, w niebieskozielonym tartanie klanu MacKay.
– Aleśmy się na ciebie naczekali. Musimy załatwić sprawę tych cholernych Malkontentów.
Jean-Luc nie wstał, tylko uniósł rękę w geście powitania.
– Bonsoir, mon ami!
– Podjęliście jakąś decyzję? – Roman usiadł za biurkiem.
– Nie ma czasu na gadanie. – Angus spacerował po gabinecie. – Wczoraj wieczorem Malkontenci wypowiedzieli nam wojnę. Moi Szkoci są gotowi do walki. Uważam, że powinniśmy zaatakować. Dziś.
– Nie zgadzam się. – Jean-Luc wpadł mu w słowo. – Petrovsky jest z pewnością przygotowany na nasz odwet. Zaatakujemy jego dom na Brooklynie i co, będziemy na otwartej przestrzeni, jak kaczki do odstrzału. Niby dlaczego chcemy im dać taką przewagę?
– Moi ludzie się nie boją! – ryknął MacKay.
– Ja też nie. – W niebieskich oczach Jean-Luca pojawił się błysk. – Tu nie chodzi o strach, tylko o praktyczne podejście do sprawy. Gdybyście wy, Szkoci, nie byli w gorącej wodzie kąpani, w przeszłości przegralibyście mniej wojen.
– Nie jestem w gorącej wodzie kąpany! – huknął Angus. Roman podniósł ręce.
– Spokojnie, panowie. We wczorajszej eksplozji nikt nie ucierpiał. I chodź zgadzam się, że sprawę Petrovskiego trzeba załatwić, wolałbym nie angażować się w otwartą wojnę na oczach śmiertelnych.
– Exactement. - Jean-Luc poruszył się na fotelu. – Moim zdaniem powinniśmy obserwować Petrovskiego i jego ludzi, a kiedy dopadniemy ich w pojedynkę czy dwójkami – eliminować.
Angus się żachnął.
– Honorowy wojownik tak nie postępuje. Jean-Luc wstał powoli.
– Jeśli sugerujesz, że nie mam honoru, muszę cię wyzwać na pojedynek.
Roman jęknął. Pięćset lat wysłuchiwania ich ciągłych kłótni nadweręży nawet najwierniejszą przyjaźń.
– Czy możemy zacząć od zabicia Petrovskiego, a dopiero potem siebie wzajemnie?
Angus i Jean-Luc parsknęli śmiechem.
– Ponieważ my, jak zwykle, nie zgadzamy się, ty zadecydujesz – powiedział Jean-Luc.
Roman skinął głową.
– Tym razem przychylam się do zdania Jean-Luca. Atak na dom na Brooklynie wzbudzi za duże zainteresowanie. I wystawi na niebezpieczeństwo wielu Szkotów.
– Nam to nie przeszkadza – sapnął Angus i wrócił na fotel.
– Ale mnie, tak – uciął Roman. – Znam was od dawna.
– Jest nas ograniczona liczba – dorzucił Jean-Luc. – Nie wiem jak wy, ale ja nie przemieniłem nikogo w wampira od rewolucji francuskiej.
– Ja od Culloden – rzucił Angus. – Ale Petrovsky i jemu podobni ciągle przemieniają ludzi o mrocznych sercach.
– I tym samym produkują złe wampiry. – Westchnął. – Wyjątkowo jesteśmy en accord, mon ami. Ich zastępy rosną, nasze nie.
– Musimy mieć więcej wampirów – oświadczył Szkot.
– Nie ma mowy! – Romana przeraził kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. – Nie skażę na piekło kolejnych dusz!
– A ja tak. – MacKay odgarnął miedziany kosmyk za ucho. – Gdzieś na tym świecie na pewno codziennie umierają szlachetni żołnierze, którzy z otwartymi ramionami powitają okazję, by nadal zwalczać zło.
Roman się pochylił.
– Teraz wojny wyglądają inaczej niż trzysta lat temu. Dzisiejsze armie pilnują swoich ludzi. Nawet martwych. Zauważyliby, gdyby zaginęli.
– Zaginęli w akcji… – Francuz wzruszył ramionami. – To się zdarza. Zgadzam się z Angusem.
Roman masował sobie skronie, przerażony perspektywą tworzenia nowych wampirów.
– Możemy to na razie zostawić? Ważniejszy jest Petrovsky.
– Dobrze – mruknął Jean-Luc.
– Niech ci będzie. – Angus zmarszczył brwi. – Teraz musimy zająć się tą sprawą z CIA i ich projektem „Trumna”. Tylko piątka agentów… Nie powinno być problemu.
Roman pokręcił głową.
– Nie chcę ich zabijać.
– Coś innego miałem na myśli – syknął Angus. – Wszyscy przecież wiemy, że związałeś się z córką ich przywódcy.
Jean-Luc spojrzał na niego wymownie.
– Zwłaszcza po wczorajszej nocy.
Roman poczuł ze zdumieniem, że się czerwieni. Jak widać, udzielają mu się reakcje Shanny. Angus odchrząknął.
– Chyba to najprostszy sposób – zmodyfikować im pamięć. Oczywiście liczy się czas. Musimy załatwić cała piątkę w tym samym czasie, tej samej nocy, gdy włamiemy się do Langley, żeby zniszczyć akta.
– Sprzątanie. – Jean-Luc się uśmiechnął. – To mi się podoba.
– Nie jestem pewien, czy to się uda. – Roman poczuł na sobie zdziwiony wzrok przyjaciół. – Shanna nie ulega kontroli myśli.
MacKay szeroko otworzył zielone oczy.
– Chyba żartujesz.
– Nie. Co więcej, obawiam się, że odziedziczyła zdolności po ojcu. I zakładam, że ekipa „Trumny” jest tak mała, bo wszyscy mają podobne zdolności.
– Merde - szepnął Jean-Luc.
– Skoro pracują przy projekcie przeciwko wampirom, byłoby oczywiste, kto ich zabił – dodał Roman.
– A rząd amerykański miałby jeszcze więcej przesłanek, żeby nas ścigać – zakończył Jean-Luc.
– To większe zagrożenie, niż mi się wydawało. – Angus bębnił palcami o oparcie krzesła. – Musimy to dokładnie przemyśleć.
– Dobrze. Na razie dajmy sobie z tym spokój. – Roman wstał i ruszył do drzwi. – Jakby co, jestem w laboratorium. – Szedł szybkim krokiem, zależało mu, by dokonać przełomu w pracy nad środkiem pozwalającym wampirom funkcjonować za dnia. Zobaczył Szkota przed laboratorium chemika. Dobrze. Niech go chronią, ile trzeba.
Przywitał się ze strażnikiem i wszedł do środka. Laszlo wpatrywał się w mikroskop.
– Cześć, Laszlo.
Mało brakowało, a Veszta spadłby ze stołka. Roman go podtrzymał.
– Wszystko w porządku?
– Tak. – Poprawił na sobie kitel, przy którym nie został ani jeden guzik. – Ostatnio trochę nerwowo reaguję.
– Podobno pracujesz nad tanią miksturą dla ubogich.
– Tak jest, sir – mówił z entuzjazmem. – Na jutrzejsze spotkanie fokusowe będę miał trzy próbki. Eksperymentuję z proporcjami wody i krwinek. I spróbuję dodać smaki, nie wiem, może cytrynę i wanilię.
– Waniliowa krew? Sam chętnie tego skosztuję.
– Dziękuję, sir.
Roman przysiadł na sąsiednim stołku.
– Chciałbym cię o coś zapytać, usłyszeć twoje zdanie.