Przełknęła ślinę i cofnęła się o krok. To nie tak, że mu nie ufa. Wiedziała, że celowo nie zrobiłby jej krzywdy. Rzecz w tym, że nie ufa samej sobie. Kiedy tak na nią patrzył, czuła, jak jej opory znikają. Dwa razy kochali się i dwa razy tego żałowała. Rozum podpowiadał, że związek z wampirem nie może się udać. Niestety, to nie docierało do serca. A tym bardziej do ciała.
Zmieniła temat.
– Co to za muzyka?
– Chorały gregoriańskie. Przy nich najlepiej się koncentruję. – Podszedł do małej lodówki, wyjął butelkę krwi. – Dopilnuję, żebym był najedzony. – Zdjął nakrętkę i wypił. Na zimno.
Ojej. Czyżby chciał ją uwieść? No nie. Zaraz wzejdzie słońce. Za kwadrans Roman padnie jak trup. Oczywiście, wampiry jeśli chcą poruszają się bardzo szybko. Przechadzała się po laboratorium. Śledził każdy jej krok.
– To chyba stare. – Zaintrygował ją kamienny klęcznik.
– Owszem. Udało mi się to wydobyć z ruin klasztoru, w którym dorastałem. I krzyż, który masz na szyi. To wszystko, co mi zostało z tamtego życia.
Dotknęła krzyża.
– Kiedy już będzie po wszystkim, oddam ci go. Na pewno ma dla ciebie wielką wartość.
– Jest twój. A ty jesteś najcenniejsza.
Nie miała pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Ja też cię lubię? Kiepski tekst.
– Radinka mówiła, że prowadzi dla ciebie poszukiwania i że mam z tobą o tym porozmawiać.
– Za dużo gada. – Upił łyk krwi. – Czerwona teczka. – Wskazał stolik za jej plecami.
Podeszła do stolika. Otworzyła teczkę i zobaczyła zdjęcie psa. Złoty retriever.
– To… pies. – Następne zdjęcie… czarny labrador, kolejne… owczarek niemiecki. – Dlaczego oglądam zdjęcia psów?
– Mówiłaś, że chciałabyś mieć wielkiego psa.
– Nie teraz. Uciekam. – Przełożyła zdjęcie malamuta i wstrzymała oddech, bo patrzyła na fotografię domu. Dużego, piętrowego domu z werandą i białym drewnianym płotem. A na trawniku dumnie stała tabliczka z napisem „Na sprzedaż”. Dom jej marzeń.
Nie, coś więcej. To propozycja wymarzonego życia, które Roman chciał z nią dzielić. Wzruszenie ściskało ją za gardło, brakowało jej słów, nie mogła oddychać. Myliła się. Wcale nie przywykła do ciągłych szoków. Poczuła łzy pod powiekami. Odłożyła zdjęcie drżącą ręką. A pod spodem – kolejny dom z drewnianym ogrodzeniem. Stary, wiktoriański, z uroczą wieżyczką. Też na sprzedaż.
Powiedziała mu, czego pragnie najbardziej, i chciał jej to dać. Przy ósmym, ostatnim zdjęciu, prawie nie widziała na oczy przez łzy.
– W nocy możemy je obejrzeć. – Odstawił pustą butelkę. – Wybierzesz ten, który ci się spodoba. Jeśli żaden, poszukamy dalej.
– Roman. – Drżącymi rękami zamknęła teczkę. – Jesteś cudowny, ale…
– Nie musisz odpowiadać od razu. Zaraz wzejdzie słońce, czas na nas. Wrócimy do mojej sypialni, dobrze?
Byłaby z nim sama. Nawet gdyby chciał ją uwieść, musiałby przestać po wschodzie słońca. Nie będzie mógł ruszyć palcem, a co dopiero…
Drzwi otworzyły się gwałtownie, do laboratorium wkroczył potężny Szkot. Dyszał ciężko. W zielonych oczach lśniły łzy.
– Angus? Co się stało?
– Przepadł twój mały chemik. Dranie go porwali.
– O nie. – Shanna zakryła usta dłonią. – Biedny Laszlo.
– Sygnał z jego telefonu był ciągle zajęty. Namierzyliśmy połączenie – dom Petrovskiego na Brooklynie.
– Rozumiem. – Roman pobladł.
– Ewan… Ewan Grant go pilnował. Zabili go. Roman cofnął się o krok.
– Na pewno? Może go porwali.
– Nie. Znaleźliśmy jego pył. Wbili mu kołek.
– Rany boskie. – Roman zacisnął dłonie na stole. – Ewan… był taki silny. Jak oni…
Angus wycedził przez zęby:
– Podejrzewamy, że użyli nightshade, tym też załatwili strażnika z łazienki. On… był wtedy bezbronny.
– Cholera! – Roman walnął pięścią w stół. – Dranie. – Przechadzał się nerwowo. – O której jest wschód słońca? Zdążymy się zemścić?
– Nie. Dobrze to zaplanowali. Słońce wschodzi za pięć minut. Za późno.
Zaklął pod nosem.
– Miałeś rację. Trzeba było dziś zaatakować.
– Nie obwiniaj się. – Angus spojrzał na Shannę spod zmarszczonych brwi.
Boże drogi… Dostała gęsiej skórki. Jego zdaniem to wszystko przez nią. Petrovsky nie zagrażałby chemikowi, gdyby ten jej nie pomógł w ucieczce. A gdyby Laszlo nie był na celowniku Rosjanina, nieznany Szkot żyłby.
Roman ciągle przechadzał się po laboratorium.
– Przynajmniej jeszcze przez dłuższy czas nie będą mogli go torturować.
– Aye, słońce położy kres ich nikczemności. – Zatrzymał się przy drzwiach, z dłonią na klamce. – A zatem się zgadzasz. Jutro wojna.
Roman skinął głową. W jego oczach płonął gniew.
– Tak.
Shanna głośno przełknęła ślinę. Zginie jeszcze niejeden wampir. Może nawet Roman.
– Wracamy z chłopcami do naszej piwnicy. Zaplanujemy wszystko do wschodu słońca. Schowaj się.
– Tak. – Roman podszedł do stolika.
Angus wyszedł, a on oparł czoło na ręce i zmrużył oczy. Shanna nie wiedziała, ze zmęczenia czy zmartwienia. Pewnie i jedno, i drugie. Zapewne od dawna znał nieżyjącego Szkota.
– Roman? Może przejdziemy do srebrnego pokoju?
– To moja wina – szepnął.
No tak, do tego jeszcze wyrzuty sumienia. Jej oczy podeszły łzami. Wiedziała aż za dobrze, co to za uczucie, obwiniać się za śmierć przyjaciela.
– Nie twoja, tylko moja.
– Nie. – Wydawał się zaskoczony. – Ja zdecydowałem, że będziemy cię chronić. Ja zadzwoniłem po Laszla i kazałem mu wracać. Wykonywał tylko moje rozkazy. Niby dlaczego miałaby to być twoja wina? Wtedy jeszcze nic nie wiedziałaś.
– Ale gdyby nie ja…
– O nie, konflikt między mną a Petrovskim zaczął się dawno temu. – Zachwiał się na nogach.
Podtrzymała go.
– Jesteś wyczerpany. Chodźmy do srebrnego pokoju.
– Za mało czasu. – Rozejrzał się. – Przeczekam w schowku.
– Nie. Nie będziesz spać na podłodze. Uśmiechnął się ze znużeniem.
– Najsłodsza, nawet tego nie zauważę.
– Pracownicy z dziennej zmiany przeniosą cię do srebrnego pokoju.
– Nie. Nie wiedzą, kim jestem. Nic mi nie będzie. – Zatoczył się w stronę schowka. – Opuść żaluzje, dobrze?
Podeszła do okna. Niebo jaśniało, na wschodzie pojawiła się różowa smuga. Już miała opuścić żaluzje, gdy złoty promień słońca musnął dach Romatechu.
Roman był przy schowku, otwierali drzwi.
Wybuch ją ogłuszył. Ziemia zadrżała. Shanna złapała się żaluzji, ale nie utrzymały jej ciężaru i mało brakowało, a upadłaby. Rozdzwonił się alarm. I jeszcze coś – dopiero po chwili dotarło do niej, że to ludzkie krzyki.
– O Boże. – Wyjrzała przez okno. W promieniach porannego słońca wił się kłąb dymu.
– Wybuch – szepnął Roman. – Gdzie?
– Nie wiem, widzę tylko dym. – Odwróciła się. Opierał się o drzwi do schowka, blady jak ściana.
– Zaplanowali to tak, żebym nie mógł nic zrobić. Wyjrzała na zewnątrz.
– To przeciwległe skrzydło. Kantyna! Radinka tam była!
– Podbiegła do telefonu, wykręciła numer 911.
– Tam… jest mnóstwo ludzi. – Roman oderwał się od drzwi, zrobił kilka kroków i osunął się na kolana.
– Wybuch w Romatechu! – krzyknęła do słuchawki.
– W jakiej sprawie pani dzwoni? – zapytała dyspozytorka.
– Wybuch! Przyślijcie straż pożarną i karetki.
– Proszę się uspokoić. Pani nazwisko?
– Szybko! Są ranni! – Rozłączyła się, spojrzała na Romana. Czołgał się po podłodze.