– Nic nie możesz teraz zrobić. Odpocznij.
– Nie. Muszę im pomóc.
– Wezwałam pogotowie. Sama tam pójdę, ale najpierw dopilnuję, żebyś się schował. – Spojrzała na schowek. Przybrała, jak jej się zdawało, władczy ton głosu; – Idź do siebie, i to już.
– Nie mogę. Jestem potrzebny. Uklękła przy nim ze łzami w oczach.
– Rozumiem cię, uwierz mi, znam to. Ale nie możesz nic zrobić.
– Owszem, mogę. – Przytrzymał się blatu stołu i dźwignął na nogi. Wyciągnął rękę po fiolkę zielonkawego płynu.
– Nie! To jeszcze niesprawdzone! Spojrzał na nią z ukosa.
– A co mi zrobi? Zabije?
– To nie jest zabawne, Roman. Proszę, nie.
Drżącą ręką uniósł fiolkę do ust. Wypił kilka sporych łyków i odstawił naczynie.
Zacisnęła palce na krucyfiksie.
– Wiesz w ogóle, jaka jest normalna dawka?
– Nie. – Zachwiał się na nogach. – Czuję się… dziwnie.
– Runął jak długi na ziemię.
Rozdział 24
Osunęła się przy nim na kolana. – Roman? – Dotknęła jego policzka. Zimny. Bez życia. Czy zawsze taki jest za dnia, czy zabił go ten środek?
– Co ty narobiłeś? – Przyłożyła głowę do piersi, nasłuchiwała bicia serca. Nic. Ale przecież jego serce bije tylko w nocy. A jeśli już nigdy nie drgnie? Jeśli odszedł na zawsze?
– Nie zostawiaj mnie – szepnęła. Przysiadła na piętach, dotknęła palcami jego twarzy. Tak bardzo sobie wmawiała, że z ich związku nic nie będzie, ale teraz Roman wydawał się… martwy. A ją ogarnęła rozpacz.
– Roman. – Jego imię wybrzmiało z dna duszy. Pochyliła się, przytłoczona nadmiarem uczuć. Nie może go utracić. Nie może.
W kantynie są ranni, potrzebują pomocy. Musi iść. Ale ani drgnęła. Nie zostawi go. Utrata Karen była koszmarna, ale to… jakby pękło jej serce. Z bólem przyszła świadomość.
Nie może sobie dłużej wmawiać, że związek z nim jest niemożliwy. Już przecież istnieje. Kocha go. Wierzyła mu całym sercem. Wpuściła go do swojego umysłu. Dla niego zwalczyła lęk przed krwią. Od początku wierzyła, że jest dobry i szlachetny. Bo pokochała.
Miał rację. Jak nikt znała wyrzuty sumienia i poczucie winy. Istniała między nimi więź mentalna i emocjonalna. Okrutny los skrzywdził ich w przeszłości, ale teraz mają siebie i razem zmierzą się z przeciwnościami.
Coś złapało ją za rękę.
Roman żyje! Gwałtownie zaczerpnął tchu. Otworzył oczy. Jasnoczerwone.
Sapnęła głośno. Chciała się odsunąć, ale zacisnął rękę na przegubie. O Boże, a co, jeśli zmienił się w pana Hyde’a?
Odwrócił głowę, zamrugał, i jego oczy przybrały normalny złotobrązowy odcień.
– Jak się czujesz?
– Chyba dobrze. – Puścił jej rękę, usiadł. – Na ile straciłem przytomność?
– Nie wiem. Miałam wrażenie, że na wieki. Zerknął na zegar ścienny.
– Tylko na kilka minut. – Spojrzał na nią. – Przestraszyłem cię. Przepraszam.
Zerwała się na równe nogi.
– Bałam się, że zrobiłeś sobie krzywdę. To było głupie!
– Owszem, ale zadziałało. Słońce wzeszło, a ja jestem przytomny. – Wstał, podszedł do schowka. – Chyba jest tu apteczka. – Wyjął plastikowe pudełko. – Idziemy.
Pobiegli korytarzem. Alarm wył nieprzerwanie. Wszędzie kręcili się przerażeni ludzie. Niektórzy gapili się na Romana, inni unikali jego wzroku.
– Wiedzą, kim jesteś? – zapytała Shanna.
– Chyba tak. Moje zdjęcie jest w spisie zatrudnionych. – Rozglądał się ciekawie. – Nigdy nie widziałem tu tylu ludzi.
Pokonali zakręt dzielący skrzydło laboratoryjne od części rekreacyjnej z kantyną. Było tu pełno ludzi i światło, które padało z trzech wielkich okien wychodzących na wschód. Syknął z bólu, gdy mijali pierwsze z nich. Na policzku pojawiła się czerwona smuga.
Złapała go za ramię.
– Słońce cię pali!
– Parzy, i to tylko w twarz. Pewnie zasłoniłaś mnie sobą. Nie odchodź.
Zbliżali się do drugiego okna. Podniósł apteczkę, zasłonił nią twarz i słońce smagnęło go po dłoni, zostawiając czerwoną pręgę.
– Cholera. – Poruszał poparzonymi palcami.
– Daj mi to. – Wzięła od niego apteczkę i postawiła sobie na głowie, żeby lepiej go zasłaniać. Co prawda ludzie dziwnie na nich patrzyli, ale udało im się pokonać ostatnie okno bez nowych blizn na ciele Romana.
Zbliżali się do kantyny. Roman wyciągnął rękę.
– To Todd Spencer, wiceszef produkcji.
Shanna ledwo go słyszała, za bardzo przeraził ją widok, który ukazał się jej oczom. Na podłodze leżeli ranni, zdrowi kręcili się bez celu, ktoś uprzątał gruz. Inni opatrywali rany przyjaciół.
W ścianie, w której do niedawna było wielkie okno i kolumny, ziała wielka wyrwa. Dokoła poniewierały się stoliki, krzesła i tace z resztkami jedzenia. Syk gaśnic zagłuszał jęki rannych. Radinki nigdzie nie było widać.
– Spencer! – Roman podszedł do swego zastępcy. – Jak wygląda sytuacja?
Todd Spencer szeroko otworzył oczy.
– Pan Draganesti! Nie wiedziałem, że pan tu jest. Ogień jest pod kontrolą, opatrujemy rannych. Pogotowie już jedzie. Ale nic z tego nie rozumiem. Kto chciałby zrobić coś takiego?
Roman się rozglądał.
– Wszyscy żyją?
– Nie wiem, jeszcze szukamy ludzi.
Roman podszedł do miejsca, gdzie zawalił się sufit i runęły ściany.
– Ktoś tu może być. Spencer go nie odstępował.
– Usiłowaliśmy ruszyć zwały gruzu, ale nie daliśmy rady. Posłałem po specjalistyczny sprzęt.
Betonowy słup runął na stolik. Roman szarpnął, uniósł go i cisnął do ogrodu.
– O Boże – jęknął Spencer. – Jak on…
Shanna zrobiła wielkie oczy. Roman nie zawracał sobie głowy ukrywaniem swojej siły.
– Może to stres. Podobno ludzie po wypadkach podnoszą samochody.
– Może – mruknął Spencer. – Dobrze się pan czuje, sir? Roman, do tej pory pochylony, wyprostował się powoli, odwrócił.
Wstrzymała oddech. Był blisko wyrwy w murze i słońce zrobiło swoje. Miał spaloną koszulę i popaloną skórę. Z piersi unosił się dym i zapach palonego ciała.
Spencer pobladł.
– Sir, nie zauważyłem, że pan też jest ranny. Niech pan to zostawi.
– Nic mi nie jest. – Roman pochylił się nad kawałem betonu. – Pomóżcie mi z tym.
Spencer dźwigał mniejsze odłamki, Shanna odgarniała resztki glazury i wkrótce odsłonili stolik. Na szczęście krzesła utrzymały blat w górze, pod nim zostało trochę miejsca. I powietrza. I zobaczyli ciało.
Radinka.
Roman odrzucił stolik, odepchnął krzesła.
– Radinka, słyszysz mnie? Jej powieki zadrżały.
– Żyje – szepnęła Shanna. Ukląkł koło niej.
– Bandaże!
– Już niosę. – Spencer pobiegł.
Otworzyła apteczkę i podała Romanowi bandaż.
– Radinka, słyszysz mnie? – Przycisnął opatrunek do rany na skroni.
Z jękiem uniosła powieki.
– Boli.
– Wiem. Karetka już jedzie.
– Jak możesz tu być? To pewnie sen.
– Będzie dobrze. Jesteś za młoda, żeby umrzeć. Żachnęła się lekko.
– Przy tobie każdy jest za młody.
– O Boże. – Żołądek Shanny fiknął salto.
– Co? – Roman podniósł głowę.
Wskazała ręką. W boku Radinki tkwił nóż stołowy. Z rany ciekła krew. Zakryła usta dłonią i przełknęła falę żółci podchodzącą do gardła Roman na nią spojrzał.
– Nic ci nie będzie. Dasz radę.
Odetchnęła głęboko. Musi to zrobić. Nie sprawi zawodu kolejnej przyjaciółce. Podszedł do nich młody mężczyzna z naręczem podartych na bandaże serwetek i obrusów.