Выбрать главу

Mężczyźni zatrzymali się gwałtownie. Ściszyli głosy. Z cienia wynurzyła się postać. Coś takiego, siedmiu drani! Jakim cudem jeden uszedł jego uwagi? Zawsze wyczuwał bijące serce i krew śmiertelnika, a jednak ten mu umknął.

Szóstka bandziorów trzymała się razem, jakby w grupie czuli się bezpieczniej. Sześciu do jednego. Dlaczego paru osiłków boi się jednego faceta? Wąskie smugi światła z kliniki oświetliły jego twarz.

A niech to! Roman odruchowo cofnął się o krok. Nic dziwnego, że go nie wyczuł. To Ivan Petrovsky, mistrz klanu rosyjskiego. Jeden z najstarszych wrogów Romana.

Od ponad pół wieku Petrovsky dzielił swój czas między Rosję i Nowy Jork, twardą ręką trzymał rosyjskie wampiry na całym świecie. Roman i jego towarzysze nie spuszczali go z oka. Według ostatnich doniesień Petrovsky zarabiał krocie jako płatny zabójca.

Ta profesja od wieków cieszyła się powodzeniem wśród szczególnie agresywnych wampirów. Mordowanie śmiertelników przychodziło im łatwo, ba, sprawiało przyjemność, czemu więc nie zarabiać, łącząc przyjemne z pożytecznym? Petrovsky jak widać kierował się tą logiką i zarabiał w sposób, który odpowiadał mu najbardziej. I bez wątpienia był w tym dobry.

Do Romana dotarły słuchy, że najchętniej pracował na zlecenie rosyjskiej mafii. To tłumaczy rosyjski akcent uzbrojonych morderców w jego otoczeniu. A więc na życie Shanny czyha ruska mafia.

Czy wiedzą, że Petrovsky to wampir? Może uważają, że to tylko wynajęty cyngiel ze starego kraju, który po prostu woli pracować pod osłoną nocy? Nieważne, było widać, że się go boją.

I nic dziwnego. W starciu z nim żaden śmiertelnik nie miał szans. Nawet odważna kobieta z berettą w torebce ze zdjęciami Marilyn Monroe.

Cichy jęk kazał mu spojrzeć na tę właśnie kobietę. Odzyskiwała przytomność. Na miłość boską, jeśli Rosjanie wynajęli Petrovskiego, żeby zabił Shannę, dziewczyna nie przeżyje do świtu.

Chyba że… znajdzie się pod opieką innego wampira. Takiego, który jest potężny, ma dość środków, by zadrzeć z całym rosyjskim klanem, i wie, jak zadbać o bezpieczeństwo. Takiego wampira, który już kiedyś walczył z Petrovskim i przeżył. Wampira, który natychmiast potrzebuje dentysty.

Roman podszedł bezszelestnie. Shanna z jękiem uniosła dłoń do czoła. Pewnie rozbolała ją głowa po próbach odparcia jego ataków hipnotycznych. Zadziwiające, że zdołała stawiać mu opór. A ponieważ nad nią nie panował, nie mógł przewidzieć jej reakcji. Dlatego była niebezpieczna. I fascynująca.

Rozchyliły się poły lekarskiego kitla i zobaczył różową koszulkę opinającą pełne piersi. Unosiły się przy każdym oddechu. Poczuł, jak jego dżinsy stają się coraz ciaśniejsze. Gorąca krew pulsowała w jej żyłach, kazała mu podchodzić coraz bliżej. Omiótł wzrokiem jej biodra w obcisłych czarnych spodniach. Taka piękna i taka smakowita, w każdym tego słowa znaczeniu.

Na miłość boską. Chciał ją zatrzymać. Uważała, że powinien ratować się, że jest niewinny. Uważała, że warto go ocalić, że jest tego godzien. A jeśli pozna prawdę? Jeśli się dowie, że jest demonem? Będzie chciała go zabić. Przekonał się o tym aż za dobrze za sprawą Elizy.

Wyprostował się. Drugi raz nie powtórzy tego samego błędu. Czy i ona go zdradzi? Nie wiadomo, dlaczego wydawała się inna. Błagała, żeby się ratował. Miała czyste serce.

Znów jęknęła. Na miłość boską, to ona jest bezbronna. Jak mógłby zostawić ją na pastwę tego potwora, Petrovskiego? W całym Nowym Jorku tylko Roman zdoła ją ochronić. Błądził wzrokiem po jej ciele, wrócił do twarzy. Mógłby ją ochronić, to jasne. Problem w tym, że póki jej pragnie i skręca go głód, nie zdoła zapewnić jej bezpieczeństwa.

Nie ochroni jej przed sobą.

Rozdział 3

Shanna masowała czoło. Gdzieś w oddali odzywały się klaksony i wyły syreny. W życiu pozagrobowym chyba ich nie ma? Więc nadal żyje. Ale gdzie jest?

Otworzyła oczy i zobaczyła nocne niebo. Gwiazdy nikły za mgłą. Wiatr rozwiewał włosy. Spojrzała w prawo. Dach? Leżała na leżaku. Jak tu się znalazła? Spojrzała w lewo.

On. Walnięty pacjent. Pewnie ją tu przyniósł; teraz się zbliża. Chciała wstać z leżaka, i jęknęła, gdy fotel się rozsunął.

– Ostrożnie. – Od razu był przy niej, drgnęła, gdy chwycił ją za ramię. Jakim cudem reaguje tak szybko?

Ból w głowie się nasilał. Mocno trzymał ją za ramię. Zaborczo.

– Puść mnie.

– Proszę bardzo. – Wyprostował się.

Shanna głośno przełknęła ślinę. Nie zdawała sobie sprawy, że jest taki wysoki. I potężny.

– Później mi podziękujesz za uratowanie życia.

I znów ten głos. Niski, zmysłowy, kuszący. Ale ona już nikomu nie zaufa.

– Wyślę kartkę z podziękowaniami.

– Nie ufasz mi. Bystrzak z niego.

– Niby dlaczego miałabym ci zaufać? Z mojego punktu widzenia zostałam porwana. Nie wyraziłam na to zgody.

Uśmiechnął się.

– A zazwyczaj wyrażasz? Łypnęła gniewnie.

– Gdzie my właściwie jesteśmy?

– Naprzeciwko kliniki. – Podszedł do krawędzi dachu. – Ponieważ mi nie ufasz, możesz sama się przekonać.

Jasne, stanie nad przepaścią u boku świra. O nie. Była na tyle głupia, że zemdlała w klinice, zamiast uciekać. Nie może więcej popełniać błędów. Zabójczo przystojny świr zapewne ją stamtąd wyniósł. Uratował jej życie. Wysoki, mroczny, przystojny i bohaterski. Idealny, nie licząc drobnego szczegółu – chciał, żeby mu wstawiła wilczy kieł. Czyżby miał zaburzenia psychiczne i wydawało mu się, że jest wilkołakiem? Czy dlatego nie przestraszył się jej broni? Może myśli, że tylko srebrne kule mogą go zranić. Ciekawe, czy wyje do księżyca.

Weź się w garść. Masowała obolałe skronie. Zamiast myśleć o bzdurach, powinna zastanowić się, co dalej.

Dostrzegła torebkę na ziemi. Alleluja! Zajrzała do niej. Jest! Dotknęła beretty. Poczuła się pewnie. Jeśli będzie trzeba, obroni się nawet przed boskim wilkołakiem.

– Nadal tam są, jeśli chcesz ich zobaczyć – powiedział. Zamknęła torebkę i zmierzyła go wzrokiem bambi.

– Kto?

Krążył spojrzeniem między jej twarzą a torebką.

– Ci, którzy chcą cię zabić.

– Chyba na dziś mam dosyć. Pójdę już. – Wstała.

– Złapią cię, jeśli wyjdziesz na ulicę.

Pewnie tak. Ale czy na dachu, w towarzystwie przystojnego zbiega z psychiatryka, jest bezpieczniejsza? Przycisnęła torebkę do piersi.

– No dobrze, na razie zostanę.

– Słusznie. – Ton głosu urzekał łagodnością. – Będę ci towarzyszyć.

Cofnęła się, chciała, żeby dzieliły ich plastikowe mebelki.

– Dlaczego mnie uratowałeś? Uśmiechnął się.

– Potrzebuję dentystki.

Co za uśmiech. Taki uśmiech sprawia, że kobieta rozpływa się w morzu hormonów.

– Jak ja… Jak ja… Jak się tu dostałam? W jego oczach pojawił się błysk.

– Wniosłem cię.

Przełknęła ślinę. Jak widać dodatkowe kilogramy, które zawdzięczała uzależnieniu od pizzy, nie sprawiły mu kłopotu.

– Wniosłeś mnie? Na dach?

– Ja… Wjechaliśmy windą. – Wyjął komórkę z kieszeni. – Zaraz ktoś po nas przyjedzie.

Po nas? Czy on oszalał? Nie ufała mu za grosz. Ale przecież uratował jej życie. I zachowuje się jak dżentelmen. Odważyła się podejść do brzegu dachu, ale na wszelki wypadek zachowała bezpieczną odległość od tajemniczego zbawcy.

Zerknęła w dół. O rany. Mówił prawdę. Byli przed kliniką. Trzy czarne sedany na ulicy i grupka mężczyzn zajętych rozmową. Pewnie planują następny krok, chcą ją zabić. Jest w pułapce. Może rzeczywiście przyda jej się pomoc. Może powinna zaufać wilkołakowi, pięknemu i szurniętemu.