Dwa takie „noże” oddalone od siebie o jakie pół kilometra cięły ścianę lodową prostopadle do jej podstawy. Dwa inne podcinały ją od dołu miarowymi, doskonale skoordynowanymi ruchami wahadłowej piły. Następna czwórka pracowała obok, a trzeciej już nie widziałem – zagłębiła się całkowicie w warstwach lodu. Wkrótce zniknęła w lodzie także i druga, a czwórka, która byłą najbliżej nas, wykonała trik cyrkowy godny zaiste samego Guliwera. Niespodziewanie uniosła w powietrze precyzyjnie wyciętą z płaszcza lodowca szklaną taflę długą prawie na kilometr, doskonały geometrycznie błękitny równoległościan. Równoległościan ów wzniósł się powoli i uleciał, lekko i niedbale niczym dziecinny balonik. Zaledwie dwa „obłoki” uczestniczyły w tej operacji. Najeżyły się i pociemniały, przekształciły się w znane nam już kielichy, tyle, że tym razem nie odwrócone, lecz skierowane ku niebu – dwa niewiarygodne olbrzymie pąsowe kwiaty na niewidzialnych łodyżkach. W dodatku bynajmniej nie podtrzymywały lecącej tafli – tafla wznosiła się nad nimi zachowując pewną odległość i nic jej z „obłokami” nie łączyło.
– Na czym ona się trzyma? – zadziwił się Martin. – Na poduszce powietrznej? Ileż na to potrzeba energii?
– To nie poduszka – powiedział Tolek, z trudem odnajdując potrzebne angielskie słowa. – To pole. Antygrawitacja… – I popatrzył błagalnie na Ziernowa.
– Pole siłowe – wyjaśnił Ziernow. – Pamiętacie, Martin, przeciążenie, kiedy próbowaliśmy zbliżyć się do samolotu? To przeciążenie wtedy zwiększało siłę ciążenia, teraz ją neutralizuje.
Tymczasem z lodowego płaskowzgórza poderwała się do lotu jeszcze jedna taka kilometrowa tafla wyrzucona w przestrzeń przez niewidzialnego tytana. Wznosiła się szybciej niż tamta pierwsza i niebawem dogoniła ją na wysokości, na jakiej zazwyczaj odbywa się rejsy polarne. Widzieliśmy doskonale, jak te dwie gigantyczne cegły zbliżyły się do siebie w powietrzu, jak otarły się bokami i połączyły w jedną szeroką taflę, która znieruchomiała i zawisła w powietrzu. A z dołu startowała już trzecia, która legła na tamtych, i czwarta, która z kolei zrównoważyła całą płytę. Płyta stawała się coraz grubsza, „obłoki” potrzebowały trzech lub czterech minut, by wyciąć z płaszcza kontynentalnego lodowca nową cegłę i unieść ją w powietrze. Po wzniesieniu każdej kolejnej tafli ściana lodowa coraz bardziej zbliżała się do horyzontu, a wraz z nią oddalały się od nas różowe „obłoki”, wyglądało to, jak gdyby rozpuszczały się i niknęły w śnieżnej dali. Wysoko zaś na niebie wisiały nadal dwie czerwone róże, a nad nimi prześwietlony przez słońce olbrzymi kryształowy sześcian.
Oczarowani tym zjawiskiem staliśmy w milczeniu. Specyficzna gracja i wyrazistość ruchów różowych tarcz, ich precyzyjny rytm, wzloty błękitnych lodowych tafli układających się w przestworzach w gigantyczny promieniejący sześcian – wszystko to dźwięczało w naszych uszach niczym niesłyszalna, bezgłośna muzyka jakichś obcych i nieznanych sfer. Nie zauważyliśmy nawet – zdołał to zarejestrować jedynie mój obiektyw – kiedy słoneczny diamentowy sześcian zaczął maleć wznosząc się coraz to wyżej, aż wreszcie zupełnie zniknął nam z oczu za siateczką pierzastych smug cirrusów. Zniknęły również oba kierujące nim „kwiaty”.
– Miliard metrów sześciennych lodu – jęknął Tolek.
Spojrzałem na Ziernowa. Spotkały się nasze spojrzenia.
– Otóż mamy odpowiedź na podstawowe pytanie, Anochin – powiedział Ziernow. – Wiemy już, skąd się wzięła ta lodowa ściana i dlaczego mamy pod nogami tak mało śniegu. Oni zrywają pancerz lodowy Antarktydy.
OSTATNI SOBOWTÓR
Oficjalnie sprawozdanie naszej wyprawy składało się z następujących punktów: wykład Ziernowa o zjawisku różowych obłoków, moja opowieść o sobowtórach i projekcja nakręconego przeze mnie filmu. Ale już na samym początku zebrania Ziernow zlekceważył ustalony porządek. Oprócz wrażeń osobistych i oprócz przywiezionego przez wyprawę filmu nie mamy żadnych materiałów, na których można by było oprzeć wykład naukowy – powiedział – te zaś obserwacje astronomiczne, z którymi zapoznał się po powrocie do Mirnego, nie stwarzają dostatecznych przesłanek do wysnuwania jakichkolwiek konkretnych wniosków. Okazuje się, że zarówno nasze, jak i zagraniczne obserwatoria na Antarktydzie zarejestrowały pojawienie się w atmosferze na różnych wysokościach ogromnych skupisk lodu. Ale ani dokonywane obserwacje, ani specjalne zdjęcia nie pozwalają na określenie ilości tych ciał quasiniebieskich ani też na określenie kierunku, w którym się poruszają. A zatem możemy mówić jedynie o wrażeniach, jakie odnieśliśmy, i o przypuszczeniach, które bywają niekiedy nazywane hipotezami. Ponieważ jednak minęły już przeszło trzy doby od powrotu wyprawy, ponieważ gadatliwość i ciekawość właściwa jest ludziom, to wszystko to, co widzieli uczestnicy ekspedycji, jest już znane całemu Mirnemu, a także daleko poza jego granicami. Jeśli zaś chodzi o domysły, to lepiej będzie, gdy zajmiemy się nimi po projekcji filmu, ponieważ bez wątpienia dostarczy on materiału do tego rodzaju rozważań.
Nie wiem, kogo miał na myśli Ziernow, kiedy mówił o gadatliwości, ale zarówno ja, jak Wano i Tolek wzburzyliśmy wiele umysłów, a słuchy o filmie, który nakręciłem, obiegły cały kontynent. Na projekcję filmu przyjechał Francuz i dwóch Australijczyków oraz cała grupa Amerykanów, na której czele stał admirał w stanie spoczynku, Thompson. Admirał dawno już zamienił admiralskie galony i dystynkcje na futrzaną kamizelkę i sweter polarnika. Wszyscy słyszeli już o filmie, niecierpliwie czekali na projekcję i po cichu dzielili się najprzeróżniejszymi hipotezami. Nasz drugi kinomechanik Żenią Łaziebnikow zawył z zazdrości, kiedy obejrzał wywołaną taśmę.
– No cóż! Jesteś teraz znakomitością. Możesz uważać, że nagrodę Łomonosowa masz już w kieszeni.
Ziernow powstrzymał się od komentarzy, tylko wychodząc z laboratorium zapytał:
– A nie boicie się, Anochin?
– Czego? – zdziwiłem się.
– Być może, że nawet sobie nie wyobrażacie, o jak wielkim odkryciu zakomunikujecie światu.
Gorączkowe ożywienie zapanowało już w czasie pierwszej projekcji filmu w stołówce. Przyszli wszyscy, którzy mogli przyjść, ludzie stali i siedzieli wszędzie, gdzie się tylko dało usiąść lub stanąć. Cisza panowała taka, jak w pustym kościele, tylko od czasu do czasu mącił ją szmerek zdumienia i chyba nawet lęku – w tych momentach, kiedy nie wytrzymywali nawet przyzwyczajeni do wszystkiego zahartowani weterani Antarktydy. Sceptycyzm i niedowierzanie, z jakim ten i ów przyjmował nasze opowieści, zniknęły już po pierwszych kadrach filmu na widok dwóch identycznych „Charkowianek” z jednakowo wgniecionymi iluminatorami i różowego „obłoku”, który sunął nad nimi przez bladoniebieskie niebo. Zdjęcia się udały nadspodziewanie, bardzo wiernie oddawały kolory – „obłok” na ekranie purpurowiał, fioletowiał, zmieniał kształt, rozwijał się w kielich kwiatu, pienił się i pochłaniał wielki pojazd wraz z całą jego zawartością. Sfilmowany przeze mnie mój sobowtór w pierwszej chwili nikogo nie zdziwił ani nie przekonał – uznano go po prostu za mnie samego, chociaż od razu zauważyłem, że filmować samego siebie, w dodatku w ruchu i w różnych ujęciach nie potrafiłby nawet najwybitniejszy dokumentarzysta. Ale dopiero zdjęcia sobowtóra Martina sprawiły, że wszyscy uwierzyli w sobowtóry – udało mi się zbliżenie sobowtóra Martina na tle podchodzącego do miejsca katastrofy Martina i Ziernowa. Sala zahuczała. A kiedy malinowy kwiat wyrzucił z siebie wężowatą mackę i ten drugi, leżący bez ruchu Martin, zniknął w czeluści jej kielicha, ktoś w ciemnościach aż krzyknął. Ale największe wrażenie wywarła część końcowa filmu, owa lodowa symfonia.