Gdy przyjrzał się jej uważniej zrozumiał, oczywiście, że to nie Gilly. Jej kręcone włosy miały bardziej kasztanowy niż marchewkowy odcień, a poza tym była młodsza – najwyżej ośmio – czy dziewięcioletnia. Mimo to podobieństwo aż zapierało dech w piersiach. Miała równie żywą, piegowatą buzię, szerokie usta i podejrzliwe, zielone oczy. Spoglądała dokładnie w taki sam sposób i podobnie wykrzywiała kolana. Nie, nie Gilly, ale tak podobna, że aż poczuł skurcz serca. Zrozumiał jednocześnie, że tą dziewczynką może być tylko Rosa.
Rzuciła mu przeciągłe, poważne spojrzenie, po czym gwałtownie złapała w rękę buty i zaczęła uciekać. Kózka podskoczyła nerwowo i bryknęła miękko w stronę Jaya, po czym zatrzymała się, by poskubać troki porzuconego plecaka. Tymczasem dziewczynka ruszała się tak zręcznie, jakby sama była kózką. Gdy wdrapywała się na szczyt śliskiego brzegu, pomagała sobie żwawo rękami.
– Zaczekaj! – krzyknął za nią Jay, ale go zignorowała. Zwinna niczym łasica, w mgnieniu oka znalazła się na górze, po czym odwróciła się tylko na moment, by pokazać mu język w milczącym akcie wyzwania.
– Zaczekaj! – wykrzyknął ponownie, rozkładając pokojowo ręce, aby uświadomić jej, że nie ma żadnych złych zamiarów. – Wszystko w porządku. Nie uciekaj.
Z głową lekko pochyloną w bok dziewczynka wpatrywała się w niego skoncentrowana, ale czy z ciekawością, czy wrogością – nie był w stanie orzec. Nie miał pojęcia, czy zrozumiała jego słowa.
– Witaj, Roso – powiedział.
Dziecko wciąż tylko mu się przyglądało.
– Mam na imię Jay. Mieszkam po tamtej stronie. – Wskazał na swój dom, ledwie widoczny spomiędzy drzew.
Teraz zauważył, że nie patrzyła dokładnie na niego, ale lekko w lewo i w dół od miejsca, gdzie stał. Była spięta, w każdej chwili gotowa czmychnąć. Jay zaczął gorączkowo szukać w kieszeni czegoś, co mógłby jej dać – cukierka czy herbatnika – ale znalazł jedynie zapalniczkę, jednorazówkę z taniego plastiku świecącego w słońcu jaskrawym kolorem.
– Możesz ją dostać, jeśli chcesz – zaoferował, wyciąga jąc rękę ponad wodą. Nie zareagowała. Pomyślał, że być może nie potrafi czytać z ruchu warg.
Tymczasem pozostająca po jego stronie rzeki koza zaczęła beczeć i lekko trykać go łbem w nogi. Rosa spojrzała na niego, a potem na kozę wzrokiem, w którym lekceważenie mieszało się z niepokojem. Jay zauważył, że Rosa wciąż spogląda na porzucony plecak. Schylił się i go podniósł. Koza tymczasem przerzuciła swoje zainteresowanie z nóg Jaya na rękaw jego koszuli, który teraz skubała z niepokojącą gwałtownością. Jay wyciągnął rękę z plecakiem.
– Jest twój?
Na przeciwległym brzegu dziewczynka postąpiła krok do przodu.
– Wszystko w porządku. – Jay mówił teraz bardzo powoli, na wypadek gdyby ona rzeczywiście nie czytała z ruchu warg. Cały czas się uśmiechał. – Poczekaj, zaraz ci go przyniosę, dobrze?
Skierował się w stronę głazów stanowiących przeprawę przez rzekę, trzymając w dłoni ciężki plecak. Koza przyglądała mu się z cynicznym wyrazem pyska. Jay, z ciężkim plecakiem w wyciągniętym ręku, poruszał się dość nieudolnie. Spojrzał w górę, by posłać dziewczynce uśmiech, pośliznął się na mokrym od deszczu kamieniu i – niewiele brakowało – aby się przewrócił. Koza, podążająca za nim po kamieniach, nieoczekiwanie tryknęła go od tyłu; Jay niekontrolowanie postąpił w przód i nieoczekiwanie wylądował w rzece.
I Rosa, i koza przypatrywały się temu w milczeniu. Ale obie wyglądały na szczerze ubawione.
– Szlag by to trafił!
Jay niezdarnie zaczął brnąć w stronę brzegu. Prąd rzeki okazał się dużo silniejszy, niżby podejrzewał, i teraz zataczał się w wodzie, ślizgając po kamieniach i błocie dna. Jedyną suchą rzeczą, jaką miał przy sobie, był już w tej chwili tylko plecak.
Rosa uśmiechała się szeroko.
To ją całkowicie odmieniło. Miała niezwykle słoneczny, nagle pojawiający się uśmiech, ukazujący jej nadzwyczaj białe zęby, odbijające ostro od pokrytej ciemnymi piegami twarzy. Śmiała się niemal bezgłośnie i tupała bosymi stopami w pantomimicznym geście wesołości. Jednak chwilę później już umykała – podniosła z ziemi buty i pobiegła w stronę wzniesienia prowadzącego do sadu. Kózka ruszyła za nią, skubiąc czule zwisające luźno sznurowadło. Gdy znalazły się na samej górze, Rosa odwróciła się i pomachała w jego stronę ręką, jednak czy był to gest wojowniczego wyzwania, czy przyjaznych uczuć, Jay nie umiał zdecydować.
Gdy uniknęła mu z pola widzenia, zorientował się, że wciąż ma jej plecak. Gdy go otworzył, znalazł przedmioty, które jedynie dla dziecka mogły stanowić szczególną wartość: słoik pełen ślimaków, kilka kawałków drewna, rzeczne otoczaki, kłębek sznurka oraz jego talizmany splecione razem czerwoną wstążką, układające się w jaskrawą girlandę. Jay umieścił wszystkie skarby z powrotem w plecaku, a potem powiesił go na furtce w pobliżu żywopłotu – tuż obok miejsca, gdzie dwa tygodnie temu umieścił głowę smoka. Nie miał żadnych wątpliwości, że tutaj Rosa znajdzie go bez najmniejszego trudu.
– Nie widziałam jej od wielu miesięcy – oznajmiła Josephine. – Marise nie posyła jej do szkoły. A szkoda. Dziewczynka w jej wieku potrzebuje towarzystwa koleżanek.
Jay pokiwał głową.
– Kiedyś chodziła do grupy przedszkolnej – przypomniała sobie Josephine. – Miała wtedy ze trzy lata, a może nawet mniej. Wówczas jeszcze trochę mówiła, ale sądzę, że już nie słyszała.
– Tak? – w tonie Jaya zabrzmiała ciekawość. – Sądziłem, że się urodziła głucha.
Josephine pokręciła głową.
– Nie. Złapała jakąś infekcję. W tym samym roku, kiedy zmarł Tony. Mieliśmy wówczas fatalną zimę. Rzeka wylała i połowa gruntów Marise przez trzy miesiące znajdowała się pod wodą. A do tego jeszcze ta sprawa z policją…
Jay posłał jej pytające spojrzenie.
– A tak. Mireille za wszelką cenę starała się dowieść, że Marise ponosi odpowiedzialność za śmierć Tony’ego. Utrzymywała, że tuż przed tą tragedią gwałtownie się pokłócili. Że Tony nigdy nie popełniłby samobójstwa. Usiłowała dać wszystkim do zrozumienia, że w całą tę sprawę był wplątany inny mężczyzna, który razem z Marise uknuł spisek na życie Tony’ego – Josephine pokręciła głową, marszcząc brwi. – Mireille zachowywała się jak niespełna rozumu. Oszalała z rozpaczy. Była w stanie wymyślić każdą bzdurę. Oczywiście, w końcu do niczego poważnego nie doszło. Policjanci się u nas zjawili, zadali kilka pytań i odjechali. Sądzę, że natychmiast zorientowali się w stanie psychicznym Mireille. Niemniej ona spędziła następne trzy czy cztery lata na pisaniu donosów, petycji, prowadzeniu osobliwej krucjaty. Raz czy dwa ktoś się tu zjawił w wyniku jej działań. To wszystko. Sprawa spełzła na niczym. Tyle że Mireille zaczęła rozpowszechniać plotki, iż Marise trzyma dziecko zamknięte w komórce, czy coś podobnego.