Выбрать главу

– Myślę, że to nonsens. – Żywe, piegowate dziecko, które Jay ujrzał na własne oczy, w żadnym wypadku nie robiło wrażenia, by kiedykolwiek było gdziekolwiek zamykane.

Josephine wzruszyła ramionami.

– Ja też tak uważam – oznajmiła. – Ale co się miało złe go stać, to się już stało. Hordy ludzi zaczęły zbierać się u bramy posiadłości Marise i po jej stronie rzeki. W większości w jak najlepszych intencjach względem dziecka, ale Marise nie mogła być tego pewna, więc zaszyła się w domu. Wówczas na jej podwórku zapłonęły pochodnie, ludzie odpalali tam petardy i rzucali kamieniami w okiennice. – Ponownie potrząsnęła głową. – Zanim wszystko się wyjaśniło, było już za późno – wyjaśniła. – Marise doszła do przekonania, że każdy jest przeciwko niej. A jeszcze potem do tego wszystkiego zaginęła Rosa…

Josephine wlała sobie do kawy miarkę koniaku.

– Przypuszczam, że uznała, iż cała wioska maczała w tym palce. W takim miejscu jak to, nic nie da się ukryć, więc każdy wiedział, że Rosa jest u Mireille. Dziecko miało wówczas trzy lata, wszyscy uważaliśmy, że one powinny jakoś załatwić tę sprawę między sobą i że Rosa tylko odwiedza babkę. Oczywiście, Caro Clairmont wiedziała swoje, jak i Joline Drou – w owym czasie jej najlepsza przyjaciółka – a także Cussonnet, lekarz. Ale reszta z nas… Cóż, nikt nie zadawał żadnych pytań. Ludzie uznali, że po tym wszystkim powinni raczej pilnować własnego nosa. A poza tym nikt tak naprawdę nie znał Marise.

– Ona zdecydowanie tego nie ułatwia – zauważył Jay.

– Rosa zniknęła na mniej więcej trzy dni. Mireille za brała ją do siebie z grupy przedszkolnej. Wszyscy słyszeli krzyki tego dziecka – dochodziły aż do Les Marauds. Nie wiem, co tak naprawdę dolegało temu maleństwu, ale jedno nie ulega żadnej wątpliwości – miała parę nadzwyczaj silnych płuc. Nic nie było w stanie jej uspokoić: ani słodycze czy prezenty, ani pieszczoty bądź krzyki. A próbowały wszystkie – Caro, Joline, Toinette – mimo to dziecko wciąż nie przestawało wrzeszczeć. W końcu Mireille bardzo się zaniepokoiła i zawołała lekarza. Rada w radę, postanowili zawieźć dziewczynkę do specjalisty w Agen. Uznali, że to nienormalne, by dziecko w jej wieku wciąż się darło. Uznali, że cierpi na zaburzenia psychiczne, być może na skutek złego traktowania. – Josephine ponownie zmarszczyła brew. – Tego samego dnia Marise zjawiła się, by odebrać Rosę z grupy przedszkolnej, i wtedy dowiedziała się, że Mireille wraz z lekarzem zabrali ją do Agen. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam nikogo doprowadzonego do takiej furii. Pojechała za nimi na swoim motorowerze, ale dowiedziała się jedynie, że Mireille zabrała Rosę do szpitala. Na badania, jak oznajmiła. Osobiście nie wiem, czego tak naprawdę Mireille usiłowała wówczas dowieść.

Wzruszyła ramionami raz jeszcze.

– Gdyby chodziło o kogoś innego, a nie o Marise, cała wioska na pewno stanęłaby po jej stronie. Ale ona nigdy się nie odezwała słowem, jeżeli nie musiała, nigdy się do nikogo nie uśmiechnęła. Ludzie postanowili więc nie wtrącać się w nie swoje sprawy. Myślę, że tak naprawdę właśnie do tego wszystko się sprowadzało. Nie było w tym ani odrobiny prawdziwie złej woli. Marise chciała, by nikt nie wtrącał się w jej życie, i tak właśnie się stało. A do tego ludzie rzeczywiście wcale nie wiedzieli, dokąd Mireille zabrała Rosę – no, może z wyjątkiem Caro Clairmont. Naturalnie, słyszeliśmy rozmaite opowieści. Ale dopiero po fakcie. Jak to Marise wkroczyła do gabinetu Cussonneta z bronią w ręku i zmusiła go, by wsiadł do samochodu. Gdy się słyszało, jak ludzie o tym rozprawiali, można by przypuszczać, że przynajmniej połowa Lansquenet widziała to na własne oczy. Tu wszystko zawsze ma się tak samo, eh! Ja mogę jedynie powiedzieć, że mnie przy tym nie było. I chociaż Rosa wróciła do domu nie dalej jak po tygodniu, już nigdy więcej nie ujrzeliśmy jej w wiosce – ani w szkole, ani na pokazie sztucznych ogni z okazji 4 lipca, ani nawet na festiwalu czekolady w okresie Świąt Wielkanocnych.

Josephine jednym haustem wypiła swoją kawę, po czym otarła dłonie w fartuch.

– I tak się właśnie miały sprawy – oznajmiła na zakończenie. – Od tamtego czasu nie ujrzeliśmy tu ani Marise, ani Rosy. Niekiedy zdarza mi się je przyuważyć – mniej więcej raz w miesiącu – na drodze do Agen, czy jak idą do Narcisse’a lub urzędują na polu po drugiej stronie rzeki. I to wszystko. Marise nie wybaczyła ludziom z wioski tego, co się wydarzyło po śmierci Tony’ego – zaakceptowania opowieści Mireille i obojętności, gdy zniknęła Rosa. Nie da się jej wytłumaczyć, że ktoś mógł nie mieć z tym wszystkim nic wspólnego. I tak by nie uwierzyła.

Jay pokiwał głową. To wydawało mu się całkowicie zrozumiałe.

– Muszą się obie czuć bardzo samotne – oznajmił po chwili. W tym momencie pomyślał o Maggie i Gilly – o tym, jak zawsze potrafiły szybko znaleźć przyjaciół w każdym miejscu, do którego się udały; jak handlowały i wykonywały rozmaite użyteczne prace, gdziekolwiek się znalazły; jak umiały stawić czoło uprzedzeniom i obelgom – reagując na nie radosnym buntem. Owa zimna, podejrzliwa kobieta, gospodarująca po drugiej stronie rzeki, tak niezwykłe różniła się od przyjaciół Joego z Nether Edge. A tymczasem jej dziecko uderzająco przypominało wyglądem Gilly. W drodze powrotnej do domu Jay sprawdził, co się dzieje z plecakiem, ale, zgodnie z oczekiwaniami, nie znalazł go w miejscu, w którym go zostawił. Tkwiła tam nadal jedynie głowa smoka – z wciąż wywalonym na wierzch językiem z karbowanej bibuły – teraz przystrojona girlandą z czerwonych wstążeczek, osadzonych zawadiacko na gęstej, zielonej grzywie potwora. Gdy Jay podszedł bliżej, spostrzegł też, że pomiędzy zęby maszkarona została starannie wetknięta gliniana fajeczka, z której sterczał żółty kwiat mleczu. A do tego, kiedy przechodził obok, tłumiąc śmiech, był niemal pewien, że z drugiej strony żywopłotu coś się poruszało – dojrzał ostry pomarańczowy błysk, odcinający się od świeżej zieleni, po czym usłyszał bezczelne beczenie kozy dochodzące z niedalekiej odległości.

38

Niedługo później, pochylony nad filiżanką swojej ulubionej grand creme w Cafe des Marauds, słuchał półuchem opowieści o pierwszym festiwalu czekolady, który odbył się w wiosce pomimo poważnego oporu czynników kościelnych. Kawa smakowała wybornie – była posypana wiórkami czekolady, a obok, na spodeczku, leżał cynamonowy herbatnik. Naprzeciw Jaya siedział Narcisse z nieodłącznym katalogiem nasion w dłoni, nad swoją zwyczajową filiżanką cafe cassis. Popołudniami w kawiarni był większy ruch, jednak Jay spostrzegł, że klientela i tak wciąż składała się głównie ze starszych mężczyzn – grających w szachy czy karty, wymieniających zdania w szybkiej, miejscowej gwarze – patois. Wieczorami z kolei lokal zapełniał się robotnikami rolnymi schodzącymi się z okolicznych pól i farm. Jay zaczął się na głos zastanawiać, gdzie się podziewali młodzi ludzie.

– Niewielu młodych decyduje się tu pozostać – wyja śniła Josephine. – W Lansquenet nie ma pracy, o ile się nie zdecyduje na zawód rolnika. Poza tym wiele farm zostało tak bardzo rozdrobnionych pomiędzy męskich potomków rodzin, że teraz ciężko z nich wyżyć.

– Zawsze synowie. Nigdy córki – zauważył Jay.