– Niewiele kobiet w tej wiosce zdecydowałoby się na samodzielne prowadzenie gospodarstwa – stwierdziła Josephine, wzruszając ramionami. – Większość hurtowników roślin i odbiorców płodów rolnych nie miałaby ochoty współpracować z kobietami.
Jay parsknął śmiechem.
Josephine rzuciła mu szczególne spojrzenie.
– Nie wierzysz? Pokręcił głową.
– Jakoś nie mogę tego pojąć – oznajmił. – W Londynie…
– Lansquenet to nie Londyn – stwierdziła z rozbawie niem Josephine. – Tutaj ludzie są przywiązani do tradycyjnych wartości. Kościół. Rodzina. Ziemia. To dlatego tak wielu młodych ludzi stąd ucieka. Chcą takiego życia, o jakim czytają w kolorowych magazynach. Marzą o wielkich miastach, szybkich samochodach, dyskotekach, wspaniałych sklepach. Na szczęście, zawsze znajdzie się ktoś, kto postanawia tu pozostać. Niektórzy zaś powracają do nas po pewnym czasie.
Nalała mu kolejną porcję grand creme i poczęstowała uśmiechem.
– Był taki okres w moim życiu, kiedy dałabym wszystko, by uciec z Lansquenet. Pewnego razu nawet wyruszyłam w drogę. Spakowałam walizki i wyniosłam się z domu.
– I co?
– Po drodze zatrzymałam się tu na filiżankę czekolady. I wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę nie mogłabym żyć nigdzie indziej. W zasadzie tak naprawdę wcale nie miałam ochoty opuszczać tego miejsca. – Urwała na moment, by zebrać puste szklanki z sąsiedniego stolika. – Jeżeli pożyjesz tu dostatecznie długo, zrozumiesz. Po jakimś czasie ludziom trudno pożegnać się z Lansquenet. I nie chodzi tylko o samą wioskę jako taką. Ostatecznie każdy budynek to tylko budynek. Tutaj po prostu wszystko należy do każdego. I każdy przynależy do wspólnoty. Nawet pojedyncza osoba już coś wnosi i zmienia.
Jay skinął głową. To była jedna z rzeczy, które przede wszystkim pociągały go w Pog Hill Lane. Wciąż odczuwalna obecność sąsiadów. Dyskusje toczone przez płot. Wymienianie się przepisami kulinarnymi, koszykami owoców, butelkami wina. Ciągłe bycie wśród ludzi. Tak długo jak mieszkał tam Joe, Pog Hill Lane tętniło życiem. Wszystko umarło wraz z jego zniknięciem. Nagle Jay poczuł, że bardzo zazdrości Josephine jej stylu życia, jej przyjaciół, widoku na Les Marauds. Jej wspomnień.
– A ja? – zaczął się zastanawiać. – Czy ja też tutaj coś wniosę?
– Oczywiście.
Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedział to w głos.
– Każdy wie, że tu się sprowadziłeś, Jay. Każdy mnie o ciebie rozpytuje. Ale by zostać zaakceptowanym wśród nas, potrzeba nieco czasu. Ludzie muszą wiedzieć, czy rzeczywiście zamierzasz tu pozostać na stałe. Nie chcą zaprzyjaźniać się z kimś, kto jest tu tylko przelotem. A do tego niektórzy odczuwają strach.
– Strach? Ale przed czym?
– Przed zmianami. Tobie może to się wydawać niedorzeczne, ale większość z nas chce, żeby Lansquenet pozo stało takie, jakie jest. Niezmienione. Nie chcemy stać się kolejnym Montauban czy Le Pinot. Nie chcemy, by przewalały się tu masy turystów, wykupujących domy po zawrotnych cenach, pozostawiających to miejsce śmiertelnie opustoszałe zimą. Turyści są jak plaga os. Wdzierają się wszędzie. Wszystko pożerają. Rozprawiliby się z nami w rok. Po Lansquenet nic by nie pozostało. Byłyby tu jedynie pensjonaty i automaty do gry. Nasza wioska, nasze prawdziwe życie zniknęłoby bezpowrotnie. Potrząsnęła głową.
– Ludzie cię obserwują, Jay. Widzą, jak blisko się przyjaźnisz z Caro i Georges’em Clairmontami. Sądzą, że być może ty i oni… – urwała i zawahała się przez moment. – Potem widzą, jak odwiedza cię Mireille Faizande, i dochodzą do wniosku, że pewnie zamierzasz też wykupić sąsiednią farmę, za rok, gdy wygaśnie umowa dzierżawy.
– Farmę Marise? A czemuż miałbym robić coś podobnego? – spytał szczerze zaintrygowany.
– Każdy, kto posiada tę farmę, kontroluje grunty aż do rzeki. Autostrada do Tuluzy przebiega zaledwie kilka kilometrów od jej granic. To ziemia wymarzona pod zabudowę. Podobne historie zdarzały się wielokrotnie w innych miejscowościach.
– Ale to nie ma ze mną nic wspólnego – Jay posłał jej twarde spojrzenie. – Przyjechałem tu, by pisać. To wszystko. Chcę tylko ukończyć swoją książkę. I nic innego mnie nie interesuje.
Josephine skinęła głową, wyraźnie usatysfakcjonowana.
– Tak sądziłam. Ale zadawałeś mnóstwo pytań na jej temat. Pomyślałam więc, że być może…
– Nie! Skąd!
Narcisse posłał mu zaciekawione spojrzenie sponad katalogu nasion.
Zniżając głos, Jay odparł szybko:
– Słuchaj, jestem pisarzem. Interesują mnie różne historie. Lubię ciekawe opowieści. To wszystko.
Josephine dolała mu kawy, po czym obsypała powstałą piankę startymi orzechami laskowymi.
– Naprawdę – przekonywał Jay. – Nie zamierzam wprowadzać tu żadnych zmian. Lansquenet podoba mi się właśnie takie, jakie jest.
Josephine przyglądała mu się przez moment, po czym ponownie skinęła głową, najwyraźniej zadowolona z tego, co usłyszała.
– W porządku, monsieur Jay – odparła z uśmiechem. – Powiem im, że z ciebie porządny facet.
Na cześć tej decyzji wychylili toast kawą o orzechowym aromacie.
39
Od czasu spotkania przy rzece Jay widywał Rosę tylko z pewnej odległości. Kilka razy zdawało mu się, że dziewczynka obserwuje go przez żywopłot, a raz nawet był całkiem pewien, że dobiegły go ciche kroki zza rogu domu. Często też dostrzegał ślady jej działalności. Na przykład modyfikacje smoczej głowy. Miejsce girlandy z podkradzionych czerwonych wstążeczek zajmowały teraz wianki z kwiatów, liści i ptasich piór. Poza tym Jay co i rusz natykał się na rysunki – domu, ogrodu, patykowatych ludzików bawiących się pod niemożebnie fioletowymi drzewami – przyklejone do pniaków, na papierze już marszczącym się od słońca i wilgoci. Wówczas nie umiał zdecydować, czy te cuda miały być prezentami, zabawkami czy może rzucanymi mu wyzwaniami. Rosa była równie wymykająca się wszelkiej definicji jak jej matka, ale równie ciekawska jak jej kózka, a do tego ich spotkanie musiało utwierdzić ją w przekonaniu, że Jay jest całkiem nieszkodliwy.
Pewnego razu ujrzał je obie razem. Marise pracowała po drugiej stronie żywopłotu. Przez jakiś czas Jay mógł wyraźnie obserwować jej twarz i po raz kolejny zdumiał się, jak bardzo ta kobieta różni się od heroiny jego opowieści. Zdołał zauważyć wysoką, delikatną linię jej brwi, cienką ale pełną wdzięku linię ust, ostro zarysowane kości policzkowe, ledwo muśnięte opalenizną. W odpowiedniej oprawie mogłaby uchodzić za piękność. Nie miała w sobie nic z przysadzistości czy pulchnej apetyczności miejscowych kobiet w stylu Popotte. Daleko jej też było do ciemnego kolorytu młodych dziewcząt z wioski. Nie. Prezentowała surową, jasną w tonacji, północną urodę o filigranowych rysach pod burzą rudych włosów. Tego dnia Jay spostrzegł jakiś ruch za jej plecami. Marise wyprostowała się gwałtownie i w tym momencie mógł zaobserwować kolejną z jej transformacji. Ruszała się zwinniej niż kotka, odwróciła się błyskawicznie – nie w jego stronę, lecz w całkiem innym kierunku – ale nawet prędkość, z jaką to uczyniła, nie była w stanie zatrzeć na jej twarzy wyrazu… czego właściwie?