Выбрать главу

41

Lansquenet, maj 1999

Nie widział starszego pana od dnia wizyty Mireille. Z początku jego nieobecność przynosiła mu ulgę, jednak w miarę upływu dni zaczął narastać w nim niepokój. Usiłował siłą woli sprawić, by Joe znów się pojawił, ale on z uporem pozostawał nieobecny, jakby na jego wizyty czy ich brak Jay nie miał najmniejszego wpływu. Ponowne odejście Joego pogrążyło go w dziwnym smutku. W każdej chwili Jay spodziewał się, że go zobaczy – w ogrodzie, doglądającego warzywnika; albo w kuchni, unoszącego pokrywkę rondla, by sprawdzić, co się gotuje. Nabierał dotkliwej świadomości nieobecności starszego pana. Ilekroć siadał do pisania, miał wrażenie, że przed jego oczami wciąż majaczy czarna dziura o kształtach Joego; bolał go fakt, że jakkolwiek usilnie się starał, nie był w stanie nastawić radia na stację ze starymi przebojami, podczas gdy Joemu przychodziło to z taką łatwością. Co gorsza, bez staruszka wątek jego powieści zamierał. Jay tracił pasję do pisania. Miał jedynie ochotę na alkohol, a tymczasem picie wzmagało w nim poczucie straty i samotności.

Wmawiał sobie, że to idiotyczne. Bo przecież nie można tęsknić za czymś, czego w rzeczywistości w ogóle nie było. A mimo to nie potrafił otrząsnąć się z poczucia opuszczenia, z przekonania, że wszystko potoczyło się najgorzej, jak mogło.

Gdybyś tylko wykazał nieco wiary.

A więc w tym tkwił problem, tak? W sile wiary. Jay z czasów Pog Hill nie miałby żadnych wahań. On wierzył we wszystko. W jakimś sensie Jay pojął, że musi wrócić do swojego dawnego „ja”, by skończyć to, co nigdy nie zostało zakończone pomiędzy nim a Joem owego lata 1977. Gdyby tylko wiedział, jak się do tego zabrać. Obiecał sobie, że dla tej sprawy zrobiłby absolutnie wszystko. Wszystko bez wyjątku.

W końcu przyniósł i postawił na stole resztę różanego wina wyrobu Joego. Butelka była zakurzona od stania w piwnicy, sznurek wokół szyjki zblakły do koloru jasnej słomy z powodu upływu lat. Wino w środku milczało w oczekiwaniu. Czując zażenowanie, a jednocześnie niezwykłe uniesienie, Jay napełnił trunkiem szklankę i podniósł do ust.

– Przepraszam, staruszku. Za zgodę, OK? Po czym czekał na pojawienie się Joego. Czekał aż do zmroku.

Tymczasem w piwnicy nieustannie wybrzmiewał echem radosny śmiech.

42

Josephine w końcu szepnęła o nim słowo temu i owemu. Jay nagle spostrzegł, że wszyscy są dla niego znacznie bardziej przyjacielscy. Wielu ludzi pozdrawiało go teraz serdecznie na ulicy, zaś Poitou, piekarz, który do tej pory zwracał się do niego jedynie z zawodową uprzejmością sprzedawcy, zaczął go wypytywać o książkę i udzielać rad, co kupić.

– Pain aux noix jest dziś wyśmienity, monsieur Jay. Proszę go spróbować z kozim serem i oliwkami. Ale ser i oliwki muszą przedtem koniecznie poleżeć z godzinę na słonecznym parapecie, by nabrać aromatu – mówiąc to, ucałował koniuszki swoich palców. – Takiego delikatesu nie dostałby pan nigdy w Londynie.

Poitou był piekarzem w Lansquenet od dwudziestu pięciu lat. Palce wyginał mu reumatyzm, ale on utrzymywał, że ugniatanie i formowanie ciasta nadaje im giętkości. Jay obiecał, że przygotuje mu na reumatyzm saszetkę z odpowiednimi ziołami – kolejny trik, którego nauczył się od Joego. Dziwne, jak szybko sobie o tym przypomniał. Gdy zaaprobował go Poitou, posypały się i inne znajomości: z Guillaume’em, byłym nauczycielem; z Darien, która uczyła najmłodsze klasy; Rodolphe’em, kierowcą autobusu codziennie dowożącym dzieci do szkoły w Agen i przywożącym je z powrotem do domu; Nanette, pielęgniarką pracującą w pobliskim domu starców; Brianconem, pszczelarzem, którego ule stały po drugiej stronie Les Marauds. Wszyscy ci ludzie jakby tylko czekali na szczególny sygnał przyzwolenia, żeby pofolgować swojej ciekawości. Teraz zewsząd zalewały go pytania. A czym Jay się zajmował w Londynie? Czy był żonaty? Nie? Ale na pewno miał kogoś na stałe. Nie? Zdumienie. Teraz, gdy zostały rozproszone wszelkie podejrzenia, ludzi w wiosce pożerała ciekawość. Teraz chcieli wiedzieć o nim wszystko. Przy czym nawet najbardziej intymne tematy poruszali z niewinnym zainteresowaniem. Jak była zatytułowana jego ostatnia książka? Ile właściwie zarabiają pisarze w Anglii? Czy kiedykolwiek pokazywali go w telewizji? A Ameryka? Czy był w Ameryce? Westchnienia zachwytu po usłyszeniu odpowiedzi. Każda informacja miała być potem rozprzestrzeniana po wiosce nad filiżankami kawy, kuflami małego jasnego, szeptana w sklepach, przekazywana z ust do ust i odpowiednio komentowana za każdym powtórzeniem.

Plotka stanowiła cenną walutę w Lansquenet. Stąd wciąż sypały się kolejne pytania, za które nie można było się obrażać, bo płynęły z oczywistej prostoduszności. A ja? Czy jest coś o mnie w twojej książce? A o mnie? A o mnie? Z początku Jay się wahał. Ludzie nie zawsze reagują przychylnie na wieść, że są obserwowani – ich rysy i cechy zapożyczane, manieryzmy opisywane. Bywali tacy, którzy chcieli zapłaty. I tacy, którzy się czuli urażeni swoim portretem. Ale tu, w Lansquenet, sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Nagle każdy miał mu do opowiedzenia jakąś historię. „I możesz ją umieścić w swojej książce”, mawiali. Niektórzy nawet spisywali swoje opowieści – na kartkach z notesu, kawałkach papieru pakowego, a raz nawet na odwrocie paczuszki z nasionami. Większość z tych ludzi – szczególnie starszych – bardzo rzadko brała do ręki jakąkolwiek książkę. Niektórzy, jak Narcisse, w ogóle ledwo umieli czytać. A mimo to żywili wobec książek niebywały szacunek. Taki sam był też Joe. Z górniczego domu wyniósł pogląd, że czytanie to strata czasu, chował więc swoje egzemplarze „National Geographic” skrzętnie pod łóżkiem, a w duchu rozkoszował się opowiadaniami, które mu czytał Jay, kiwając głową w powadze i skupieniu. I chociaż Jay nigdy nie widział, by Joe czytał coś innego niż „Zielnik Culpepera” czy okazjonalnie jakieś popularne czasopismo, to jednak z ust starszego pana wyrywał się niekiedy cytat czy literackie odniesienie, które musiało mieć swoje źródło w intensywnej, choć potajemnej, lekturze. Poza tym Joe lubił poezję – dokładnie w taki sam sposób, w jaki lubił kwiaty: zawstydzony krył swój afekt głęboko pod pozorami całkowitej obojętności. Ale zdradzał go własny ogród. Spod krawędzi inspektów wyzierały bratki. Dzikie, pnące róże wiły się wespół z pędami fasoli. W tym sensie Lansquenet miało wiele wspólnego z Joem. Praktycyzm był tu podszyty pulsującym romantyzmem. Jay spostrzegł, że niemal z dnia na dzień stał się kimś, komu się należą bardzo szczególne względy i uczucia – kimś, nad kim kiwa się głową z zakłopotaniem. Pisarz z Anglii – dingue mais sympa, heh! - postać w równym stopniu wywołująca śmiech, co i trwożny podziw. Święty szaleniec z Lansquenet. Przez jakiś czas nikt nie wziąłby mu niczego za złe. Dzieci już nie krzyczały „Rosbif!” na jego widok. A do tego pojawiły się prezenty – Jay był teraz wprost zasypywany podarkami. Od Briancona dostał słoik świeżo zebranego miodu wraz z anegdotą o jego siostrze, która pewnego dnia usiłowała przyrządzić królika – „po godzinie w kuchni rzuciła nim przez drzwi, krzycząc:»Zabierzcie to! Nigdy w życiu nie oskubię tego cholerstwa!«”- oraz notatką: „Możesz wykorzystać tę historię w swojej książce”. Popotte obdarowała go tortem własnej roboty, który przewiozła ostrożnie w torbie na listy umieszczonej w koszyku roweru, którym z tej okazji musiała jechać wyjątkowo powoli. Niespodziewany prezent nadszedł też od Narcisse’a – paczuszka nasion ziemniaków z wymamrotanym przykazaniem, by posiać je po słonecznej stronie domu. Jakakolwiek oferta zapłaty spotkałaby się z ciężką obrazą. Jay usiłował się odwdzięczyć za ten strumień podarków stawianiem wielu kolejek w Cafe des Marauds, jednak zawsze w końcu okazywało się, że i tak postawił mniej szklaneczek trunków niż ktokolwiek inny.