Starsza pani urwała gwałtownie.
– Nieważne. – Wykrztusiła z wysiłkiem. – W końcu i tak do mnie przyjdzie. Będzie musiała. Nie uda jej się trzymać z daleka do końca życia. Nie w sytuacji, gdy ja… – znów urwała gwałtownie. Jej zęby uderzyły o siebie z cichym trzaskiem.
– Zupełnie nie rozumiem, czemu ona jest tak źle usposobiona do ludzi – powiedział w końcu Jay. – Lansquenet to przecież wyjątkowo urocze miejsce. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo wszyscy są przyjaźnie do mnie usposobieni. Gdyby tylko dała ludziom szansę, jestem pewien, że przyjęliby ją tutaj z otwartymi ramionami. Musi być jej trudno żyć w takim odosobnieniu.
– Nic nie rozumiesz – ton Mireille brzmiał teraz pogar dliwie. – Ona dobrze wie, z jakim spotkałaby się przyjęciem, gdyby tylko się pokazała w wiosce. Dlatego trzyma się od ludzi z daleka. Tak zresztą było od chwili, gdy Tony sprowadził ją z Paryża. Nigdy do nas nie pasowała. Nawet nie spróbowała się zaaklimatyzować. A do tego każdy wie, co zrobiła! Już ja się o to dobrze postarałam. – Jej ciemne oczy zwęziły się teraz w wyrazie triumfu. – Każdy wie, że zamordowała mojego syna.
43
– Och, ona oczywiście przesadza – oznajmił Clairmont pojednawczym głosem.
Siedzieli obaj w Cafe des Marauds, zapełniającej się szybko robotnikami schodzącymi tu po pracy. Clairmont miał na sobie swój poznaczony tłustymi plamami kombinezon. Przy sąsiednim stoliku zebrali się jego pracownicy – wśród nich także i Roux. W powietrzu unosił się swojski zapach gauloise’ow i kawy. Ktoś za ich plecami żywo omawiał przebieg ostatniego meczu piłkarskiego. Josephine nie mogła nadążyć z podgrzewaniem w mikrofalówce kawałków pizzy.
– Heh, Jose, un croque, tu veux bien?
Na barze stała miska pełna jajek na twardo i duża solniczka. Clairmont sięgnął po jedno z jajek i zaczął je starannie obierać.
– To znaczy, każdy wie, że ona tak naprawdę go nie zabiła. Ale przecież istnieje mnóstwo innych sposobów wykończenia człowieka niż zwykłe pociągnięcie za cyngiel, czyż nie?
– Chcesz przez to powiedzieć, że to ona doprowadziła go do śmierci?
Clairmont skinął głową.
– To był bardzo prostolinijny, towarzyski chłopak. Sądził, że znalazł ideał. Zrobiłby dla niej wszystko, nawet już po ślubie. Nie chciał słuchać ani słowa przeciwko niej. Twierdził, że jest nerwowa i delikatna. Cóż, może jest, kto wie? – Sięgnął po sól. – A obchodził się z nią tak, jakby była ze szkła. Mówił, że właśnie wyszła z jednego z tych specjalnych szpitali. Miała coś nie w porządku z nerwami. – Clairmont wybuchnął śmiechem. – Z nerwami? Z jej nerwami nie było nic nie w porządku. Ale gdyby tylko ktokolwiek spróbował powiedzieć coś przeciwko niej… – Wzruszył ramionami. – Biedny Tony, zabił się, bo próbował jej we wszystkim dogodzić. Zaharowywał się na śmierć, a ona i tak chciała go opuścić – mówiąc to, wbił melancholijnie zęby w jajko. – O, tak. Chciała odejść – powtórzył, widząc zdumienie na twarzy Jaya. – Była już całkiem spakowana. Mireille wszystko widziała. Wybuchła między nimi jakaś kłótnia – oznajmił, pochłaniając do końca jajko i wskazując Josephine, że chce jeszcze jedno małe jasne. – Tam zawsze wybuchały jakieś kłótnie. Ale tym razem nie ulegało wątpliwości, że ona zamierza już z tym wszystkim skończyć. Zaś Mireille…
– Czego sobie życzycie? – Josephine dźwigała tacę pełną kawałków pizzy; wyglądała na zgrzaną i zmęczoną.
– Dwa piwa, Jose.
Josephine postawiła przed nimi dwie butelki, które Clairmont otwarł otwieraczem przytwierdzonym do baru. Potem, zanim zaczęła roznosić wokół pizzę, rzuciła majstrowi szczególne spojrzenie.
– W każdym razie, tak się miały sprawy – zakończył swój wywód Clairmont, nalewając piwo do szklanek. – Ostatecznie ustalili, że to był wypadek, bo każdemu tak było wygodnie. Ale i tak nikt w wiosce nie ma wątpliwości, że za tą tragedią stała jego zwariowana żona. – Georges uśmiechnął się szeroko. – Najzabawniejsze, że w testamencie nie zostawił jej ani grosza. I teraz ona jest na łasce i niełasce jego rodziny. To była siedmioletnia dzierżawa – wówczas już nikt nie mógł tego zmienić – ale gdy tylko umowa wygaśnie… – Wymownie wzruszył ramionami. – Będzie musiała stąd szybko zmykać i krzyżyk jej na drogę.
– Chyba, że sama wykupi farmę – wtrącił Jay. – Mireille twierdzi, że będzie próbować.
Przez chwilę twarz Clairmonta pokrył cień.
– Sam osobiście przebiję każdą jej ofertę – oznajmił stanowczo, opróżniając szklankę. – To doskonały grunt pod zabudowę. Na tej starej winnicy mógłbym wystawić co najmniej tuzin domków letniskowych. Pierre Emile byłby ostatnim idiotą, gdyby pozwolił jej wykupić tę ziemię. – Potrząsnął gwałtownie głową. – Nam potrzeba jedynie odrobiny szczęścia, a wówczas ceny nieruchomości w Lansquenet wystrzelą w górę jak szalone. Popatrz na Le Pinot. Ziemia może przynieść krociowe zyski, jeżeli tylko odpowiednio się ją zagospodaruje. Ta kobieta zaś nigdy by tego nie zrobiła. Ani myślała sprzedać bagienne nieużytki nad rzeką, gdy chcieli poszerzyć szosę. Zablokowała plany rozwoju naszej wioski przez czystą złośliwość. – Ponownie po trząsnął głową. – Ale teraz sprawy mają się inaczej. – Clairmontowi nagle powrócił dobry humor. Jego uśmiech dziwacznie kontrastował z żałobnie opadającymi wąsami. – Za rok, góra za dwa, sprawimy, że Le Pinot będzie wyglądać przy nas jak marsylijskie bidonville. Powoli wszystko zmierza ku lepszemu. – Ponownie zaprezentował swój pokorny, zgłodniały uśmiech. – Jedna osoba wystarczy, by za początkować rewolucyjne zmiany, monsieur Jay. Czyż nie?
Stuknął swoją szklanką o szklankę Jaya po czym mrugnął porozumiewawczo.
– Sante!
44
Zabawne, jak szybko do niego wróciła cała ogrodnicza wiedza sprzed wielu lat. Minęły już cztery tygodnie od ostatniej wizyty Joego, jednak Jay wciąż miał wrażenie, że starszy pan może się pojawić lada moment. W warzywniku i na rogach domu pozawieszał czerwone, flanelowe saszetki. Podobnie ustroił drzewa rosnące na obrzeżach jego posiadłości, chociaż często te szczególne amulety zrywał z nich wiatr. Margerytki, wyhodowane z nasion w sprokurowanej domowym sposobem szklarni, zaczynały rozwijać swoje barwne płatki wśród ziemniaków Narcisse’a.
Poitou upiekł dla Jaya specjalny bochenek couronne w podziękowaniu za antyreumatyczny talizman z ziołami, który, jak twierdził, pomógł mu jak nic innego w życiu. Oczywiście Jay dobrze wiedział, że piekarz i tak zawsze by coś podobnego powiedział.
Niewątpliwie jednak teraz w ogrodzie Jaya rosła najwspanialsza kolekcja ziół w całej okolicy. Lawenda jeszcze była zielona, ale już o wiele bardziej aromatyczna, niż kiedykolwiek zdarzało się to lawendzie Joego. Poza tym hodował piękny tymianek, miętę, melisę, rozmaryn oraz wielkie ilości bazylii. Obdarował całym koszem ziół Popotte, gdy przyjechała z pocztą oraz Rodolphe’a. Joe często rozdawał znajomym drobne talizmany – nazywał je talizmanami życzliwości – i Jay zacząłpostępować w taki sam sposób: dawał ludziom maleńkie wiązki lawendy, mięty czy szałwi, przewiązane sznureczkami różnego koloru – czerwonym dla ochrony od złego, białym na szczęście, niebieskim na poprawę zdrowia. Śmieszne, jak doskonale sobie to wszystko nagle przypomniał. Mieszkańcy wioski uznali, że to kolejny angielski zwyczaj – tak zresztą kwitowali wszelkie jego ekscentryczności. Niektórzy zaczęli nosić te małe, ziołowe bukieciki przyszpilone do kurtek i płaszczy – chociaż nadszedł już maj, dla miejscowych wciąż było za zimno, by wdziać letnie ubrania, gdy tymczasem Jay już od dawna paradował w szortach i T-shirtach.