– Tak? – Wydawało mu się, że wychwycił w jej głosie gniew.
– Nie żebym myślał o jej kupieniu – dorzucił Jay po spiesznie. – Chciałem tylko powiedzieć, że to wyjątkowa farma. Urokliwa.
Marise odwróciła się i wbiła w niego wzrok.
– O co ci właściwie chodzi? – Jej twarz ściągnął wyraz podejrzliwości. – Co to za sprawa z tym kupowaniem? Czyżbyś już z kimś o tym rozmawiał?
– Ależ skąd! – zaprzeczył gorliwie. – Po prostu usiłowałem jakoś nawiązać rozmowę. Przysięgam, że…
– Nie przysięgaj – oznajmiła beznamiętnie. Przelotny moment cieplejszego do niego stosunku nagle uleciał. – Nic nie mów. Wiem, że prowadziłeś rozmowy z Clairmontem. Widuję jego van zaparkowany pod twoim domem. Jestem pewna, że przedstawił ci wiele interesujących koncepcji.
– Koncepcji? Zaśmiała się ironicznie.
– O, ja wszystko wiem, monsieur Mackintosh. Węszysz wokół i do tego zadajesz mnóstwo pytań. Najpierw kupujesz stary Chateau Foudouin, a zaraz potem wykazujesz wielkie zainteresowanie gruntami nad rzeką. Co takiego planujesz tu pobudować? Domki letniskowe? Kompleks sportowy, jak w Le Pinot? Czy może coś jeszcze bardziej egzotycznego?
Jay zdecydowanie pokręcił głową.
– Nic nie rozumiesz. Jestem pisarzem. Przyjechałem tu, by napisać książkę. I absolutnie nic poza tym.
Rzuciła mu cyniczne spojrzenie. Jej oczy przeszywały go niczym lasery.
– Nie chcę, by Lansquenet stało się drugim Le Pinot – oznajmił Jay z naciskiem. – I powiedziałem o tym Clairmontowi już na samym początku. Widujesz jego van pod moim domem, dlatego że wciąż zwozi na moją farmę brocante; ubzdurał sobie, że jestem zainteresowany skupowaniem rupieci.
Teraz Marise zaczęła dodawać do sosu posiekane szalotki, pozornie wciąż nieprzekonana jego wyjaśnieniami. Jednak Jay odniósł wrażenie, że napięcie jej pleców nieco zelżało.
– Jeżeli zadaję tak wiele pytań – zdecydował się ciągnąć dalej – to dlatego, że jestem pisarzem; interesują mnie ludzie i ich historie. Przez wiele lat cierpiałem na twórczy blok, ale od czasu, gdy przyjechałem do Lansquenet… – Teraz już nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co mówił. Pochłaniało go głównie obserwowanie wygięcia jej pleców lekko rysującego się pod męską koszulą. – Jest tu całkiem inne powietrze. Piszę jak szalony. Zrezygnowałem ze wszystkiego, żeby się tu znaleźć…
Wówczas się odwróciła – z czerwoną cebulką w jednej, a nożem w drugiej ręce. Jay nie ustawał:
– Przysięgam, że nie przyjechałem tu, by cokolwiek budować czy przekształcać. Na Boga jedynego, siedzę w twojej kuchni przemoczony do suchej nitki i oblepiony papką z sody. Czy przypominam choćby najmarniejszego przedsiębiorcę?
Przez chwilę rozważała jego pytanie.
– No, może nie – stwierdziła w końcu.
– Kupiłem tę posiadłość pod wpływem impulsu. Nie miałem pojęcia, że ty… Nie przyszło mi do głowy, że ty… Ja nigdy nie kieruję się impulsami – dorzucił słabym głosem.
– Dość ciężko mi w to uwierzyć – powiedziała Marise i uśmiechnęła się. – Jeżeli ktoś celowo wkłada rękę do gniazda os…
Był to nieznaczny uśmiech – w skali od jednego do dziesięciu może najwyżej dwa – ale jednak uśmiech.
Potem zaczęli już swobodnie rozmawiać. Jay opowiedział jej o Londynie, o Kerry i „Ziemniaczanym Joe”. Mówił o swoim rosarium i warzywniku za domem. Oczywiście ani słowem nie wspomniał o tajemniczej obecności Joego i jego późniejszym zniknięciu, ani o sześciu butelkach domowego wina, czy też o tym, jak jej osoba przenikała strony jego nowej powieści. Po prostu nie chciał, by pomyślała, że jest kompletnie szalony.
Kiedy przygotowała już lunch – makaron z sosem i fasolą – zaprosiła go, by zjadł razem z nimi. Potem pili kawę i armaniak. Podczas gdy Rosa baraszkowała na dworze z Clopette, Marise dała mu stary kombinezon Tony’ego, żeby mógł zdjąć mokre ubranie. Jay zdziwił się, że nie mówi oTonym „mój mąż”, a zawsze „ojciec Rosy”, uznał jednak, że ich znajomość jest jeszcze zbyt świeża i krucha, by wystawiać ją na szwank zadawaniem osobistych pytań. Kiedy – a raczej jeżeli – zechce opowiedzieć mu o Tonym, zrobi to z własnej woli.
Na razie niewiele mógł o niej powiedzieć. Była zajadle niezależna, nadzwyczaj czuła w stosunku do córki. Dumna ze swojej pracy, domu, ziemi. Uśmiechała się pozornie bardzo poważnie, ale gdzieś tam tliło się ziarnko słodyczy. Słuchała w ciszy i skupieniu, wykazywała dużą oszczędność i celowość ruchów, co wskazywało na błyskotliwy umysł, od czasu do czasu spod chłodnej praktyczności wyzierało szczególne poczucie humoru. Gdy przypominał sobie swoje pierwsze wrażenie wywołane jej osobą, własne uprzedzenia, nieomal wiarę w to, co mówili o niej ludzie pokroju Caro Clairmont czy Mireille Faizande – zalała go potężna fala wstydu. Heroina jego powieści – nieprzewidywalna, niebezpieczna, niewykluczone że szalona – nie miała nic wspólnego z ową spokojną, łagodną kobietą. Wyobraźnia zdecydowanie go poniosła. Popijał kawę, skonfundowany, i w tym momencie zdecydował, że już nie będzie wtykał nosa w jej sprawy. Jej życie i jego książka zdecydowanie się rozmijały.
I dopiero później, dużo później, dopadło go poczucie, że tego popołudnia wydarzyło się coś niepokojąco dziwnego. Marise – och, ta kobieta była urocza i do tego bardzo inteligentna – sprawiła, że cały czas rozprawiał o sobie, natomiast sama zdołała uniknąć wszelkich pytań na swój temat. W ten sposób przed wieczorem wiedziała o nim już wszystko. Ale nie na tym zasadzał się niepokój Jaya – miał on raczej coś wspólnego z Rosą. Zaczął więc intensywnie o niej rozmyślać. Mireille była święcie przekonana, że jej wnuczka jest źle traktowana przez matkę, ale Jay nie zauważył niczego podobnego. Wręcz przeciwnie – miłość pomiędzy matką i córką nie mogła dla nikogo ulegać żadnej wątpliwości. Jay przypomniał sobie ów moment, gdy ujrzał je razem po drugiej stronie żywopłotu. Ich niezwykle intymny związek bez słów. Właśnie! Bez słów! To cały czas nie dawało mu spokoju. Rosa umiała mówić – spontanicznie i bez żadnych problemów. Dowodem na to był sposób, w jaki potraktowała kozę, gdy ta usiłowała wejść do kuchni. Była to natychmiastowa, pełna emocji reakcja. „Clopette, non! Pas dans la cuisine!” Wypowiedziane tak, jakby to było naturalne, że przemawia do się do zwierzęcia w podobny sposób. I do tego owo spojrzenie Marise – wyraźnie ostrzegające córkę, by bezwzględnie zachowała milczenie.
Ale dlaczego? Czym to groziło? Wciąż i wciąż wracało do niego to pytanie. Czyżby Rosa powiedziała coś, czego wedle Marise Jay nie powinien był słyszeć? Nagle stanęła mu przed oczami cała ta sytuacja. Był niemal pewien, że dziewczynka siedziała zwrócona plecami do drzwi kuchni, gdy pojawiła się w nich jej ulubiona koza.
Skąd w takim razie wiedziała, że jest tam to zwierzę?
46
Nether Edge, lato 1977