Wszystkie kopalnie w Kirkby zostały zamknięte już wiele lat temu. Pogłębiono i uporządkowano kanał, a za przydzielone fundusze milenijne planowano utworzyć centrum turystyczne – tam wczasowicze mogliby między innymi zjechać pod ziemię specjalnie przebudowanym górniczym szybem bądź odbyć przejażdżkę towarową barką po świeżo oczyszczonym kanale.
Kerry – co oczywiście było do przewidzenia – uznała to za uroczy pomysł.
Za to Jaya czekały jeszcze gorsze niespodzianki.
Wbrew wszystkiemu wciąż się spodziewał, że Pog Hill pozostała mniej więcej niezmieniona. Tym bardziej że główna droga wciąż wyglądała niemal tak samo – nadal stały przy niej urocze, choć poczernione od lepkiej sadzy edwardiańskie domki, a pobocza porastały lipy. Most także wyglądał tak samo, jak Jay go zapamiętał – pojawiło się tam tylko nowe przejście dla pieszych u jednego krańca. Początek Pog Hill Lane wciąż znaczyły wysokie topole, i na ten widok Jay poczuł, jak serce rozsadza mu pierś. Zatrzymał samochód przy ciągłej linii i powędrował wzrokiem w górę wzniesienia.
– To tu? – spytała Kerry, sprawdzając jednocześnie swój wygląd w lusterku umieszczonym w przesłonie prze ciwsłonecznej. – Nie widzę żadnej tabliczki z nazwą ulicy ani nic w tym rodzaju.
Jay bez słowa wysiadł z samochodu. Kerry podążyła za nim.
– A więc to właśnie tutaj wszystko się zaczęło. – W jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie. – Dziwne. Wydawało mi się, że to miejsce będzie miało w sobie więcej atmosfery.
Zignorował ją i ruszył w górę.
Nazwa ulicy została zmieniona. Teraz na żadnej mapie nie można by już znaleźć Pog Hill, Nether Edge czy jakichkolwiek miejsc, wokół których koncentrowało się jego życie w owe ważkie letnie miesiące sprzed wielu lat. Obecnie całą okolicę nazwano Meadowbank View. Stare domy wyburzono, a w ich miejsce postawiono ceglane dwupiętrowce z małymi balkonami, udekorowanymi pelargoniami w niewielkich, plastikowych skrzynkach. Tablica na najbliższym domu głosiła: „Luksusowe Apartamenty Spokojnej Starości»Meadowbank«”. Jay podszedł do miejsca, gdzie kiedyś stał dom Joego. Nic z niego nie pozostało. Zobaczył jedynie wyasfaltowany parking – przeznaczony dla mieszkańców. Na tyłach domów, gdzie swego czasu rozciągał się ogród Joego, był teraz tylko trawnik bez wyrazu, z jednym, jedynym drzewkiem pośrodku. Po sadzie, herbarium, krzewach czarnej porzeczki, malin, agrestu, po winorośli, śliwach, gruszach, po grządkach marchwi, pasternaku czy „tuber” nie było śladu.
– Nie ma już nic. Kerry wzięła go za rękę.
– Moje kochane biedactwo – wyszeptała mu do ucha. – Mam nadzieję, że nie przygnębiło cię to aż tak strasznie? – W jej głosie pobrzmiewała jednak nuta zadowolenia, jakby podobna perspektywa sprawiała jej wyraźną przy jemność. Jay potrząsnął głową.
– Poczekaj na mnie w samochodzie, OK? Kerry zmarszczyła brew.
– Ależ Jay…
– Dwie minutki, dobrze?
Uciekł od niej w ostatniej chwili: miał wrażenie, że gdyby dusił wszystko w sobie jeszcze kilka sekund dłużej – mógłby eksplodować. Pobiegł na tyły niegdysiejszego ogrodu Joego i wyjrzał poza mur, na dawną trakcję kolejową. Była zasypana śmieciami. Wszędzie walały się plastikowe worki z domowymi odpadkami. Zobaczył też stare lodówki, zużyte opony samochodowe, skrzynki, palety, całe masy puszek, sterty czasopism powiązane w sztaple konopnym sznurkiem. Na ten widok w gardle Jaya niespodziewanie zabulgotał śmiech. Joe byłby zachwycony. Ucieleśnienie marzeń. Odpady rozrzucone po stromym zboczu, jakby niedbale porzucone przez przypadkowych przechodniów. Wózek dziecięcy. Wózek na zakupy. Rama anachronicznego roweru. Pog Hill została zmieniona w wielkie wysypisko. Z wysiłkiem Jay podciągnął się na rękach, tak by przejść przez mur na drugą stronę. Stara, ledwo widoczna trakcja kolejowa wydawała się daleko w dole – na dnie urwiska usłanego krzewami i masą śmieci. Po drugiej stronie mur okazał się upstrzony kolorami przez artystów graffiti. Mnóstwo odłamków potłuczonego szkła odbijało promienie słońca. Ale oparta o wystający pniak stała jedna cała, nierozbita butelka – światło ledwo odbłyskiwało od jej zakurzonej podstawy. Czerwony sznurek, zszargany ze starości, oplatał jej szyjkę. Jay od razy wiedział, że ta butelka musiała należeć do Joego.
Jak przetrwała wyburzanie domu, Jay nie potrafił sobie wyobrazić, a jeszcze bardziej dziwił się, jak wytrwała w nienaruszonym stanie aż do tego czasu. Niewątpliwie jednak była to jedna z butelek wina Joego. Dowodził tego barwny sznurek wokół szyjki, a także nalepka, wciąż czytelna, wypisana pracowicie przez starszego pana: „Specjał”. Im dalej Jay posuwał się w dół nasypu, tym więcej dostrzegał przedmiotów należących swego czasu do Joego. Zniszczony zegar. Szpadel. Wiadra i donice, w których niegdyś krzewiły się rośliny. Wyglądało to tak, jakby ktoś stał na szczycie wzgórza i zrzucał całą zawartość domu Joego w dół. Jay wędrował wśród tych ponurych szczątków, starając się unikać potłuczonego szkła. Natknął się na bardzo stare egzemplarze „National Geographic” i potrzaskane kuchenne krzesło. W końcu, trochę niżej, zobaczył kredens na nasiona, z połamanymi nogami i drzwiczkami smętnie zwisającymi na obluzowanych zawiasach. W tym momencie ogarnęła go nagła, ślepa furia. Było to uczucie złożone: skierowane tyle samo przeciw sobie samemu i własnym nierealnym oczekiwaniom, co ku Joemu – który w końcu dopuścił, by coś podobnego mogło się wydarzyć – a także człowiekowi, który stał na szczycie wzgórza i zrzucał w dół dobra Joego, jak bezwartościowe śmiecie. Co gorsza, gnębiły go do tego paraliżujący strach i okrutna świadomość, że powinien był pojawić się tu dużo wcześniej, bo zapewne wówczas znalazłby coś przeznaczonego specjalnie dla niego. Tymczasem, jak zwykle, zjawił się za późno.
Penetrował wysypisko, aż do czasu gdy po godzinie pojawiła się szukająca go Kerry. Jay cuchnął od brudu i był ubłocony po kolana. Ale w kartonowym pudełku taszczył pod pachą sześć butelek wina znalezionych w różnych miejscach stoku, jakimś cudem ocalałych z katastrofy.
„Specjały”.
58
Lansquenet, lato 1999
A więc stało się. Jay natychmiast zrozumiał, że Joe odszedł naprawdę. W tym pożegnaniu przekazanym ustami dziecka było coś definitywnego, czego nie należało ignorować. Jakby z ostatnią kroplą swojego wina, starszy pan przeniósł się w nicość. Przez kilka kolejnych dni Jay usilnie wypierał tę świadomość, wmawiał sobie, że Joe na pewno wróci, że nie opuścił go na zawsze, że nie zostawiłby go po raz drugi. Jednak tak naprawdę w sercu czuł coś innego. W domu już nie unosił się zapach dymu. Z radia przestały płynąć stare przeboje – na tej samej częstotliwości pojawiła się jakaś lokalna stacja nadająca krzykliwe hity. Nie udawało mu się też pochwycić wzrokiem sylwetki Joego pochylającego się nad inspektem, urzędującego za stodołą, czy sprawdzającego stan drzew w sadzie. Nikt teraz nie siadał za jego plecami, gdy stukał w klawisze maszyny do pisania – niekiedy tylko Rosa wymykała się ze swojego pokoju i rozłożona na jego posłaniu przyglądała mu się w milczeniu. Każde wino smakowało teraz jak najzwyczajniejsze wino i nie wzbudzało żadnych szczególnych reakcji. Jay nie nosił już jednak w sobie gniewu. W zamian doznał poczucia nieuchronności losu. Po raz kolejny magia zniknęła z jego życia.