Выбрать главу

– Zesłano nas do tej komórki pod schodami… Uniwersytet rozszerza się, a my się ścieśniamy. Jesteśmy kopciuszkiem żywych języków… Jeśli w ogóle jeszcze można uznać kimeryjski za język żywy… Ale właśnie na tym polega jego znaczenie – profesor wykrzykują z nagłym entuzjazmem, który natychmiast gaśnie – polega ono na fakcie, że kimeryjski jest zarazem językiem współczesnym i językiem martwym… To sytuacja uprzywilejowana, nawet jeśli nikt nie zdaje sobie z tego sprawy.

– Ma pan mało studentów? – pytasz.

– A kto według pana ma tu przychodzić? Kto jeszcze pamięta o Kimerach? W dziedzinie języków zniewolonych znacznie bardziej frapują dzisiaj inne języki… Baskijski… Bretoński… Cygański… Wszyscy się na nie zapisują. Co nie znaczy, że uczą się języka, tego nikt już nie chce robić… Oni szukają problemów, o których mogliby rozprawiać, ogólnych idei, które mogliby powiązać z innymi ogólnymi ideami. Moi koledzy dostosowują się, idą z prądem, tytułują cykle swoich wykładów: „Socjologia języka walijskiego”, „Psycholingwistyka języka okcytańskiego”… W przypadku kimeryjskiego to jest niemożliwe.

– Dlaczego?

– Kimerowie zniknęli, jakby ich pochłonęła ziemia. – Potrząsa głową, jakby uzbrajał się w cierpliwość, by raz jeszcze powtórzyć kwestię wypowiadaną setki razy. – To jest martwy instytut martwej literatury napisanej w martwym języku. Dlaczego mieliby uczyć się dzisiaj kimeryjskiego? Ja pierwszy to rozumiem, ja pierwszy mówię im: nie chcecie tu przychodzić, to nie przychodźcie, jeśli o mnie chodzi, instytut można nawet zamknąć… Ale przychodzić tu po to, żeby robić… Nie, tego już za wiele.

– Żeby co robić?

– Wszystko. Zdarzało mi się tu widzieć wszystko. Całymi tygodniami nikt się tu nie pojawia, a jeśli już się pojawi to robi rzeczy, które… Moglibyście trzymać się z daleka od tego miejsca, mówię im, co was obchodzą te książki napisane w języku zmarłych? Tymczasem oni robią to umyślnie, chodźmy na języki botnicko-ugryjskie, mówią, chodźmy do Uzzi-Tuzziego, narzucają mi swoją obecność, a ja muszę na to patrzeć, muszę uczestniczyć… W czym? – dociekasz, mając na myśli Ludmiłę, która tu przychodziła, chowała się tutaj, może z Irneriem, a może jeszcze z innymi…

– Wszystko… być może coś ich tu przyciąga, może niepewność granicy pomiędzy życiem i śmiercią, może to właśnie bezwiednie wyczuwają. Przychodzą tu i robią to, co chcą, ale nie zapisują się na kurs, nie uczęszczają na wykłady, nikt z nich nie interesuje się literaturą Kimerów, pogrzebaną w książkach na tych półkach niczym w grobach na cmentarzu.

– A ja chciałbym się dowiedzieć… Przyszedłem tu po to, aby pana zapytać, czy istnieje kimeryjska powieść, która rozpoczyna się od… Nie, lepiej wymienię imiona postaci: Gritzvi i Zwida, Ponko i Brigd, akcja zaczyna się w Kudgiwie, chociaż to może tylko nazwa folwarku, potem, jak sądzę, przenosi się do Petkowo, nad Aagdem…

– Tak, zaraz ją znajdziemy! – wykrzykuje profesor i w jednej chwili uwalnia się od oparów melancholii, rozjaśnia się niczym światło lampy. – Chodzi bez wątpienia o Wychylając się nad brzegiem urwiska, jedyną powieść pozostawioną przez jednego z najbardziej obiecujących poetów kimeryjskich z początku wieku, Ukko Ahtiego… Oto i ona! – i rzuca się niczym ryba, co płynie w górę rzeki, jednym skokiem dopada do upatrzonego miejsca na półce, chwyta szczupły tom w zielonej oprawie, otrzepuje go z kurzu. – Tej książki nigdy nie przełożono na żaden inny język. Trudności są tak duże, że każdego to zniechęca. Niech pan posłucha: „Dochodzę do przekonania…” A raczej „Umacniam w sobie przekonanie, że warto przekazać… „ Proszę zauważyć, że oba czasowniki użyte są w formie niedokonanej…

Jedno pojmujesz od razu, ta książka nie ma nic wspólnego z tą, którą zacząłeś czytać. Tylko niektóre imiona brzmią tak samo, szczegół zapewne bardzo dziwny, lecz nie zastanawiasz się nad tym, bo żmudnej improwizowane tłumaczenie Uzzi-Tuzziego nabiera pomału kształtu fabuły, mozolnie odcyfrowane słowne szarady układają się w płynną narrację.

Wychylając się nad brzegiem urwiska

Nabieram przekonania, że świat chce mi coś powiedzieć, przekazać mi jakieś informacje, upomnienia, sygnały. Spostrzegłem to dopiero wówczas, kiedy znalazłem się w Petkwo. Każdego ranka wychodzę z pensjonatu „Kudgiwa” na mój codzienny spacer do portu. Przechodzę przed obserwatorium meteorologicznym i rozmyślam o końcu świata, który nadchodzi, czy raczej uobecnia się już od dłuższego czasu. Gdybym mógł wyznaczyć dokładne miejsce końca świata, byłoby nim obserwatorium meteorologiczne w Petkwo: blaszany dach, oparty na czterech nieco chwiejnych słupach, osłania ustawione rzędem na półce samopiszące barometry, hygrometry, termografy wraz z rolkami papieru milimetrowego, które obracają się z powolnym tykaniem mechanizmu pod drgającą stalówką. Metalowa chorągiewka wiatromierza na szczycie wysokiej anteny oraz pękaty lejek pluwiografu dopełniają kruchego wyposażenia obserwatorium, które, odosobnione na krawędzi skarpy miejskiego ogrodu, pod szaroperłowym niebem, monotonnym i nieruchomym, wygląda jak pułapka zastawiona na cyklony, jak żer rzucony na przynętę powietrznym trąbom znad dalekich tropikalnych oceanów, jak wrak wystawiony na wściekłe porywy huraganu.

Są dni, kiedy każda widziana rzecz wydaje mi się brzemienna w znaczenia, w przesłania, które trudno przekazać mi innym, określić, przełożyć na słowa, chociaż właśnie dlatego sprawiają one wrażenie ostatecznych. Te informacje lub przestrogi dotyczą mnie, a zarazem świata; mnie dotyczą nie w sferze zewnętrznych wydarzeń, lecz tego, co dzieje się wewnątrz, w głębi mojego istnienia, i nie dotyczą one poszczególnych przypadków świata, lecz ogólności w sposobie jego istnienia. Pojmujecie zatem, że trudno mi o tym mówić inaczej niż za pośrednictwem pewnych sygnałów.

Poniedziałek. Dzisiaj ujrzałem rękę wysuwającą się z więziennego okna od strony morza. Szedłem portowym nabrzeżem, jak to mam w zwyczaju, docierając aż na tyły starej fortecy. Forteca trwa w zamknięciu swych ukośnych murów, okna, chronione przez podwójne czy nawet potrójne kraty, sprawiają wrażenie ślepych. Choć wiedziałem, że w środku siedzą zamknięci więźniowie, spoglądałem zawsze na twierdzę jak na element natury nieożywionej, należący do królestwa minerałów. Pojawienie się zatem ręki zdumiało mnie tak, jakby wyłoniła się ona ze skały. Ręka trwała w nienaturalnej pozycji; przypuszczam, że okna wmurowano wysoko w celi, więzień musiał więc dokonać wyczynu akrobaty, a raczej wyczynu człowieka-węża, wsuwając ramię pomiędzy kraty tak, by jego ręka mogła wystrzelić w górę w wolnym powietrzu. Znak nie był skierowany do mnie ani do kogokolwiek innego, a przynajmniej tak mi się wydawało, w pierwszej chwili wcale nie pomyślałem o więźniach, bo ręka wydała mi się biała i delikatna niczym nie różniła się od moich rąk, nie było w niej śladu szorstkości, jakiej spodziewać się można po rękach człowieka uwięzionego. Odebrałem to jako znak pochodzący od kamienia: kamień chciał mi przekazać, że oboje jesteśmy ukształtowani z tej samej materii, a zatem co z tego, co tworzy moją osobę, pozostanie, nie zaginie wraz z nastaniem końca świata, umożliwi wytworzenie się pewnej więzi na pustyni pozbawionej istnienia, pozbawionej mojego istnienia i moich wspomnień. Mówię tu o moich pierwszych wrażeniach, bo tylko one się liczą.

Dzisiaj doszedłem do tarasu widokowego, skąd można dojrzeć skrawek plaży tam w dole, pustej plaży na tle szarego morza. Wiklinowe fotele w kształcie kosza, o wysokich wygiętych oparciach dla osłony przed wiatrem, ustawione półkolem, zdawały się obnażać świat, W którym rodzaj ludzki uległ rozproszeniu, a rzeczy, które przetrwały, potwierdzają tylko jego nieobecność, poznałem zawrotu głowy, tak jakbym niespodziewanie przeniknął z jednego świata do drugiego, jakbym w każdym z nich pojawił się tuż po nastaniu końca świata.