Выбрать главу

– Albo złapać w pułapkę innych – odpowiadam.

– Pułapki są jedna w drugiej i zatrzaskują się jednocześnie. – Wygląda na to, że chce mnie przed czymś ostrzec.

Pałac, w którym mieszczą się biura Komitetu, był rezydencją rodziny wzbogaconej na wojnie, skonfiskowaną przez rewolucję. Reszta dawnego umeblowania o prostackim przepychu tworzy dziwne połączenie z posępnym wyposażeniem urzędu. Biuro Valeriana zagraca buduarowa chińszczyzna: wazy wymalowane w smoki, szkatuły z laki, jedwabny parawan.

– A kogo ty chcesz złapać w tej pagodzie? Jakąś wschodnią królową?

Zza parawanu wychodzi kobieta: krótkie włosy, szara jedwabna suknia, mleczne pończochy.

– Męskie sny nie zmieniają się wraz z rewolucją – mówi, a ja z nuty napastliwego sarkazmu w jej głosie rozpoznaję nieznajomą spotkaną na Żelaznym Moście.

– A widzisz? Są tu uszy, które słuchają każdego naszego słowa… – śmieje się Valeriano.

– Rewolucja nie zaskarża snów, Irino Piperin – odpowiadam.

– Ani też nie chroni nas od sennych koszmarów – odcina się.

– Nie wiedziałem, że się znacie – wtrąca Valeriano.

– Spotkaliśmy się we śnie – mówię. – Spadaliśmy właśnie z mostu.

Na co ona: – Nie. Każdemu śni się co innego.

– A niektórym zdarza się obudzić w bezpiecznym miejscu, takim jak to, gdzie nie grozi zawrót głowy… – nie daję za wygraną.

– Zawrót głowy może zagrażać w każdym miejscu – po czym bierze do ręki rewolwer, który Valeriano przed chwilą nabił, otwiera go, przykłada oko do lufy, jakby chciała sprawdzić, czy została dobrze oczyszczona, obraca bębenek, wkłada nabój do jednego z otworów, wodzi kurek, przykłada broń do oka, ponownie obracając bębenek. Wydaje mi się, że stoję nad studnią bez dna. Rozlega się wołanie pustki, odczuwam pokusę, aby runąć w dół, dosięgnąć ciemności, która wzywa…

– Hej, z bronią nie ma żartów – mówię i wyciągam rękę, lecz ona wymierza we mnie rewolwer.

– A to dlaczego? – pyta. – Kobietom nie wolno, a wam wolno? Prawdziwa rewolucja dokona się wówczas, gdy broń dostaną kobiety.

– A mężczyźni zostaną bez broni? Czy wydaje ci się to słuszne, towarzyszko? Na co kobietom broń?

– Aby mogły zająć wasze miejsce. My na górze, a wy na dole. Skosztujecie, jak to smakuje, kiedy jest się kobietą. Dalej, ruszaj się, przejdź na drugą stronę, stań obok swojego przyjaciela – rozkazuje, nadal mierząc do mnie z rewolweru.

– Irina jest wytrwała w swoich przekonaniach – ostrzega mnie Valeriano. – Nie warto jej się sprzeciwiać.

– A co będzie dalej? – pytam i patrzę na Valeriana oczekując, że wmiesza się, aby uciąć ten żart.

Valeriano patrzy na Irinę, lecz jego spojrzenie jest zagubione, jakby w transie, maluje się w nim całkowita uległość kogoś, kto spodziewa się doznania przyjemności tylko w poddaniu się jej woli.

Wchodzi motocyklista z Dowództwa Wojskowego z plikiem akt. Otwarte drzwi zasłaniają Irinę, która znika. Valeriano, jak gdyby nic się nie stało, pośpiesznie załatwia sprawę.

– Ale powiedz no… – pytam, kiedy tylko możemy rozmawiać – czy według ciebie są to stosowne żarty?

– Irina nie żartuje – mówi, nie podnosząc wzroku znad papierów – sam zobaczysz.

Od tamtej chwili czas przybiera oto inną postać, noc rozrasta się, wszystkie noce zlewają się w jedno, w mieście przemierzanym przez nasz nierozłączny teraz tercet, i ich jedyna noc osiąga swój punkt kulminacyjny w pokoju Iriny, w scenie z założenia intymnej, choć popisowej i wyzywającej, w obrzędzie tajemnym i ofiarnym, którego Irina jest zarazem kapłanką i bóstwem, profanatorem i ofiarą. Opowieść podejmuje przerwany wątek, obecnie przestrzeń, którą musi pokonać, nadmiernie się wypełnia, zagęszcza, nie pozostawia nawet szczeliny na trwogę przed pustką, przenika pomiędzy zasłony w geometryczne wzory, pomiędzy poduszki, w powietrzu przesyconym zapachem naszych nagich ciał, oblega piersi Iriny ledwie zarysowane w szczupłej postaci – ciemne obwódki sutek lepiej by wyglądały na bujniejszych piersiach – atakuje wąski i spiczasty wzgórek łonowy w kształcie równoramiennego trójkąta (słowo „równoramienny” raz skojarzone z łonem Iriny nabiera ładunku takiej zmysłowości, że nie potrafię wymówić go bez szczękania zębami). Docierając do środka sceny, linie biegną wzdłuż krzywej, pokrętne niczym dym z paleniska, w którym płoną resztki wonności ocalałych z armeńskiego sklepu kolonialnego, co został splądrowany, bo niezasłużona fama palarni opium rozjuszyła tłum, żądny przywrócenia dobrych obyczajów; spowijają nas – wciąż mowa o liniach – niczym niewidoczny sznur, który trzyma nas w więzach, wszystkich troje, a im bardziej się szamoczemy, aby je zrzucić, tym mocniej sznur zacieśnia swe sploty, wrzynając nam je w ciała. Pośrodku tej gmatwaniny, w samym sercu rozgrywającego się dramatu naszego tajemnego bractwa, kryje się sekret, noszę go w sobie i nikomu nie mogę wyjawić: powierzono mi tajną misję, mam wykryć, kto jest szpiegiem, który przeniknął do Komitetu Rewolucyjnego i sprawił, że miasto ma teraz wpaść w ręce białych.

W samym środku rewolucyjnych działań, które tej wietrznej zimy, niczym podmuchy północnego wiatru, wymiatały stołeczne ulice, rodziła się rewolucja tajemna, mająca przeobrazić właściwości ciał i płci; w to wierzyła Irina i tą wiarą zdołała natchnąć nie tylko Valeriana, bo on jako syn powiatowego sędziego, absolwent wydziału ekonomii politycznej, uczeń hinduskich mędrców i szwajcarskich teozofów utrzymywał się na pograniczu tego, co daje się wyobrazić, lecz zdołała nią natchnąć także i mnie, a przecież ja wywodziłem się ze szkoły znacznie surowszej i wiedziałem, że przyszłość rozegra się w krótkim terminie pomiędzy Trybunałem Rewolucyjnym a Wojskowym Sądem Białych, że dwa plutony egzekucyjne, z jednej i z drugiej strony, czekają z karabinami na komendę „do nogi broń”.

Starałem się wymknąć, pełzającymi ruchami dotrzeć do środka spirali, skąd linie wyślizgiwały się niczym węże pod batutą rozluźnionych i niespokojnych członków Iriny, wijących się w powolnym tańcu, w którym ważny jest nie rytm, lecz splatanie i rozplatanie wężowych linii. Irina ujmuje w obie ręce głowy wężów, one reagują na jej uchwyt, usiłując rozpaczliwie powrócić do pozycji wyjściowej, podczas gdy ona, przeciwnie, stara się o to, aby maksimum włożonej siły przerodziło się w giętkość, którą gady osiągną poddając się nieprawdopodobnym wygięciom.

Był to bowiem pierwszy akt wiary kultu stworzonego przez Irinę: mieliśmy zrezygnować z upodobania do pozycji wertykalnej, do linii prostej, z tych resztek nieudolnie skrywanej męskiej pychy, jaka nas do koni nie opuściła, chociaż przystaliśmy na pozycję niewolników kobiety, która wykluczyła z naszych stosunków zazdrość i wszelką dominację. – Niżej – mówiła Irina, a jej ręka przygniatała potylicę głowy Valeriana, zanurzając palce w wełniste i rudawe włosy młodego ekonomisty, nie pozwalając mu unieść twarzy powyżej swojego łona. – Jeszcze niżej! – a w tym czasie patrzyła na mnie diamentowymi oczami i chciała, bym i ja na nią patrzył, by nasze spojrzenia także biegły po krętych i nieprzerwanych ścieżkach. Czułem jej uporczywy wzrok i czułem na sobie jeszcze inne spojrzenie, co śledziło mnie w każdej chwili i w każdym miejscu, owo spojrzenie niewidzialne siły oczekiwało ode mnie tylko jednego: śmierci, nieważne czyjej, czy tej, którą miałem zadać innym, czy mojej własnej.

Czekałem na chwilę, aż spojrzenie Iriny rozluźni swe pęta. Oto ona przymyka oczy, a ja pełznę pod osłoną poduszek, tapczanu i piecyka tam, gdzie Valeriano zostawił ubranie, zgodnie ze swoim zwyczajem porządnie złożone; sunę w cieniu spuszczonych rzęs Iriny, przetrząsam kieszenie, przeszukuję portfel Valeriana, kryję się w mroku zaciśniętych powiek Iriny, w mrocznym krzyku, który wydobywa się z jej gardła, znajduję złożoną na czworo kartkę z moim nazwiskiem wypisanym stalówką pod formułą wyroku śmierci za zdradę, sygnowaną i parafowaną pod urzędowymi pieczęciami.