Otóż wówczas tajne służby sułtanatu zdobyły informację, że Hermes Marana przekłada tę powieść na języki ojczysty ich pani, i skłoniły tłumacza przekonującymi argumentami różnego typu, aby przeniósł się do Arabii. Regularnie każdego wieczoru sułtanka otrzymuje ustaloną porcję powieściowej prozy, już nie w wydaniu oryginalnym, lecz w maszynopisie, prosto z rąk tłumacza. Gdyby zakodowaną informację ukryto w sekwencji słów lub liter, nie sposób byłoby jej już odtworzyć…
„Sułtan kazał mnie wezwać i zapytał, ile stron zostało mi jeszcze do przetłumaczenia. Zrozumiałem, że w swych podejrzeniach o niewierność polityczno-małżeńską najbardziej obawia się chwili, gdy po zakończeniu lektury opadnie napięcie, kiedy jego małżonka znowu odczuje nieznośny ciężar swojego położenia. On wie, że spiskowcy czekają na znak sułtanki. aby zapalić lont, lecz ona wydała rozkaz, by jej nie przeszkadzano, dopóki czyta, nawet gdyby pałac miał wylecieć w powietrze… Ja także mam powody, aby obawiać się tej chwili, która dla mnie mogłaby oznaczać utratę przywilejów na dworze…”
Dlatego też Marana podsuwa sułtanowi podstęp, odwołując się do tradycji literackiej Wschodu: otóż przerwie on tłumaczenie w najbardziej pasjonującym miejscu i zacznie tłumaczyć inną powieść, włączając ją pod byle pretekstem w pierwszą. Na przykład, bohater pierwszej powieści otwiera książkę i zaczyna czytać… Ta druga powieść też się urywa i ustępuje miejsca trzeciej, która wkrótce schodzi z drogi czwartej i tak dalej…
Miotają tobą mieszane uczucia, kiedy przeglądasz te listy. Książka, której dalszy ciąg smakowałeś już w myśli, choćby za pośrednictwem kogoś innego, znowu się urywa… Hermes Marana zdaje ci się wężem, który wsącza jad w rajski świat lektury… Zamiast indiańskiego jasnowidza, który opowiada wszystkie powieści świata, pojawia się oto powieść-pułapka, zmajstrowana przez zdradliwego tłumacza, i zawiera początki innych powieści, które zostają w zawieszeniu… Podobnie jak w zawieszeniu pozostaje bunt, podczas gdy spiskowcy daremnie starają się porozumieć ze swoją dostojną wspólniczką, a czas ciąży nieruchomo nad płaskim wybrzeżem Arabii… Czytasz czy fantazjujesz? Czy tak bardzo przejmujesz się zmyśleniami jakiegoś grafomana? A może ty także marzysz o sułtance z krainy nafty? Czy pozazdrościłeś losu dostawcy powieści do serajów Arabii? Czy chciałbyś zająć jego miejsce, stworzyć tę wyjątkową więź, tę wspólnotę wewnętrznego rytmu, którą osiąga się za pośrednictwem książki czytanej jednocześnie przez dwie osoby, tak jak udało ci się to osiągnąć wspólnie z Ludmiłą? Nie możesz się powstrzymać, aby tej czytelniczce bez twarzy przywołanej przez Maranę nie nadać rysów znajomej ci Czytelniczki, oto dostrzegasz już Ludmiłę za moskitierą, wyciągniętą na boku, włosy opadają na otwartą stronę, jest nużąca pora monsunów, pałacowi spiskowcy w milczeniu ostrzą noże, a ona poddaje się nurtowi lektury, bo jest to jedyna możliwa postawa w świecie, w którym nie istnieje nic poza jałowym piaskiem na oleistym asfalcie, groźbą śmierci w imię racji stanu oraz podziałem źródeł energii… Raz jeszcze przeglądasz korespondencję w poszukiwaniu świeższych wiadomości o sułtance… Widzisz, jak pojawiają się i znikają sylwetki innych kobiet: na jednej z wysp Oceanu Indyjskiego pewna letniczka, „uzbrojona w parę dużych ciemnych okularów i w warstwę olejku orzechowego, ustawia pomiędzy sobą a palącymi promieniami słońca skromną tarczę popularnego nowojorskiego pisma”. Numer, który czyta, publikuje na prawach pierwodruku początek nowego thrillera Silasa Flannery'ego. Marana wyjaśnia jej, że publikacja pierwszego rozdziału w piśmie świadczy o tym, że irlandzki pisarz gotów jest przyjmować kontrakty od pism zainteresowanych pojawieniem się w powieści marek whisky i szampanów, nazw samochodów i miejscowości turystycznych. „Jak się zdaje, jego wyobraźnia rozpala się w miarę napływu zamówień reklamowych.” Kobieta jest rozczarowana, to namiętna czytelniczka Silasa Flannery'ego. – Najbardziej lubię te powieści – mówi – które wzbudzają niepokój już od pierwszej strony…
Z tarasu szwajcarskiego domku Silas Flannery obserwuje przez zamocowaną na trójnogu lunetę dziewczynę na innym tarasie, o dwieście metrów niżej, wyciągniętą na leżaku i pogrążoną w lekturze książki. – Jest tam codziennie – mówi pisarz – za każdym razem, kiedy zamierzam usiąść przy biurku, czuję potrzebę, żeby na nią popatrzeć. Kto wie, co ona czyta? Wiem, że nie moją książkę, i mimo woli cierpię, odczuwam zazdrość w imieniu moich książek, które chciałyby, aby czytano je tak, jak ona czyta. Patrzenie na nią mnie nie męczy, ona zdaje się zamieszkiwać sferę zawieszoną w innym czasie i w innej przestrzeni. Siadam przy biurku, ale żadna z wymyślonych przeze mnie opowieści nie harmonizuje z tym, co chciałbym wyrazić. Marana pyta go, czy właśnie z tego powodu nie może dalej pracować. – Ależ ja piszę – odpowiada – dopiero teraz piszę naprawdę, od kiedy na nią patrzę. Śledzę pilnie lekturę tej kobiety, widzianej stąd, dzień w dzień, godzina po godzinie. Wyczytuję z jej twarzy to, co ona chciałaby przeczytać, i przenoszę to wiernie na papier… – Nazbyt wiernie – przerywa Marana lodowatym tonem. – Jako tłumacz i pełnomocnik interesów Bertranda Vanderveldego, autora powieści czytanej przez tę kobietę, pod tytułem Spójrz w dół, gdzie zagęszczają się cienie, ostrzegam pana przed dalszym plagiowaniem! – Flannery blednie, tylko jedna troska zdaje się zaprzątać jego umysł: – A zatem według pana ta kobieta… książki, które tak namiętnie pochłania, mają być powieściami Vanderveldego? Nie mogę go ścierpieć…
Na afrykańskim lotnisku, wśród uprowadzonych zakładników, co czekają rozwaleni na ziemi wachlując się bądź czekają skuleni pod kocami, które hostessy rozdały po nagłym spadku temperatury w nocy, Marana podziwia niewzruszony spokój dziewczyny, przykucniętej na uboczu: ramiona obejmują kolana, które uniesione pod długą spódnicą, tworzą coś w rodzaju pulpitu, włosy opadają na książkę zakrywając twarz, ręka swobodnie przewraca kartki, jak gdyby wszystko to, co istotne miało się rozstrzygnąć w następnym rozdziale. „Przedłużająca się niewola i mieszane towarzystwo kładą piętno na wyglądzie i zachowaniu nas wszystkich, lecz ta kobieta wydaje się bezpieczna, wyobcowana, jakby spowita światłem dalekiego księżyca…” Wtedy właśnie Marana myśli: muszę przekonać porywaczy z RAW-u, że książka, dla której warto było porywać się na tę ryzykowną operację, nie jest tą, którą mi odebrali, lecz tą, którą ona teraz czyta…