Na tym właśnie, nie na czym innym polegałaby moc magicznych zwierciadeł, o której tyle mówią traktaty z zakresu nauk tajemnych oraz klątwy rzucane przez inkwizytorów, miałaby ona zmusić boga ciemności do tego, aby się ujawnił i zespolił swój obraz z obrazem odbitym w lustrze. Musiałem rozszerzyć moją kolekcję o nową dziedzinę: antykwariusze i właściciele sal licytacyjnych z całego świata zostali powiadomieni, aby natychmiast rezerwowali do mojej dyspozycji niesłychanie rzadkie egzemplarze zwierciadeł renesansowych, których kształt bądź pisemne świadectwo pozwoliłyby zaliczyć je do zwierciadeł magicznych.
Była to trudna rozgrywka, w której każdy błąd mógł mnie drogo kosztować. Moje pierwsze fałszywe posunięcie polegało na tym, że nakłoniłem swoich rywali do tego, aby założyli wraz ze mną towarzystwo ubezpieczeniowe na wypadek uprowadzenia. Ufny w moją sieć informatorów w świecie przestępczym, sądziłem, że kontroluję każdą ewentualność. Wkrótce dowiedziałem się, że moi wspólnicy utrzymują z bandami porywaczy bliższe stosunki niż ja sam. Okupem za następne uprowadzenie miał się stać cały kapitał towarzystwa ubezpieczeniowego; zostałby on potem podzielony pomiędzy organizację przestępczą i ich wspólników, akcjonariuszy towarzystwa, wszystko oczywiście na koszt porwanego. Nie ulegało wątpliwości, kim miała być następna ofiara: miałem nią być ja sam.
Plan szykowanej na mnie zasadzki przewidywał, że pomiędzy trzy motocykle typu Honda z ochrony a mój opancerzony samochód mają wśliznąć się trzy motocykle Yamaha, prowadzone przez trzech fałszywych policjantów, którzy gwałtownie zahamują przed zakrętem. Natomiast zgodnie z moim planem, mojego mercedesa zablokują trzy motocykle Suzuki o pięćset metrów wcześniej, dokonując fałszywego porwania. Kiedy ujrzałem, że trzy motory Kawasaki osaczają mnie na skrzyżowaniu poprzedzającym tamte dwa, zrozumiałem, że moja kontrakcja dostała mata od innej kontr-kontrakcji zaplanowanej przez nie znanych mi zleceniodawców.
Hipotezy, które chciałbym tu przytoczyć, załamują się i rozpraszają niczym w kalejdoskopie, podobnie jak wcześniej rozpadła się na moich oczach mapa miasta, którą podzieliłem na części, aby znaleźć skrzyżowanie ulic, gdzie, według moich informatorów, przyszykowano zasadzkę, i aby wyznaczyć miejsce, w którym mógłbym zyskać przewagę czasu nad moimi wrogami, co pozwoliłoby mi obrócić ich plan na moją korzyść. Czułem się zabezpieczony, magiczne zwierciadło skupiało wszystkie złe moce, oddając mi je w służbę. Nie liczyłem się z istnieniem trzeciego planu porwania, przygotowanym przez nieznanych sprawców. Przez kogo?
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu porywacze odwożą mnie nie do jakiejś kryjówki, lecz do mojego domu, zamykają w katoptrycznej komnacie, którą tak starannie zrekonstruowałem według rysunków Athanasiusa Kirchera. Lustrzane ściany odsyłają nieskończoną ilość moich odbić. Czyżbym został porwany przez siebie samego? Czy jedno z moich odbić wysłanych na zewnątrz zajęło moje miejsce i skazuje mnie teraz na odgrywanie roli odbitego obrazu? Przywoływałem Pana Ciemności, a on staje oto przede mną pod moją własną postacią?
Na lustrzanej podłodze spoczywa ciało związanej kobiety. To Lorna. Przy najmniejszym ruchu jej nagie ciało zwielokrotnia się, odbite we wszystkich zwierciadłach. Rzucam się na nią, chcę ją uwolnić z więzów i knebla, wziąć ją w ramiona, ale ona opiera się, rozwścieczona. – Sądzisz, że masz mnie w ręku? Jesteś w błędzie – i rozdrapuje mi paznokciami twarz. Czy jest tu uwięziona ze mną? Czy jest moim więźniem? Czy może to ona jest moim więzieniem?
Tymczasem otwierają się drzwi. Wchodzi Elfrida. – Wiedziałam, że grozi ci niebezpieczeństwo, i zdołałam cię ocalić – mówi. – Może w sposób nieco brutalny, ale nie miałam wyboru. Teraz jednak nie mogę znaleźć wyjścia z tej lustrzanej klatki. Szybko, powiedz, jak mam się stąd wydostać?
Oko i brew Elfridy, noga w wysokim, przylegającym bucie, kącik ust o wąskich wargach i zbyt białych zębach, upierścieniona ręka ściska rewolwer – wszystkie te elementy powtarzają się, powiększone przez lustra, a pomiędzy te zniekształcone fragmenty jej postaci wplatają się skrawki skóry Lorny, tworząc jakby cielesne pejzaże. Nie potrafię już odróżnić tego, co należy do jednej, a co do drugiej z nich, gubię się, wydaje mi się, że zgubiłem samego siebie, nie dostrzegam własnego odbicia, widzę jedynie odbicie ich obu. W jednym z utworów Novalisa wtajemniczony bohater, który zdołał odkryć ukrytą siedzibę Izydy, unosi welon bogini… Teraz wydaje mi się, że wszystko, co mnie otacza, jest częścią mnie samego, że nareszcie zdołałem stać się wszystkim…
VIII
Z dziennika Silasa Flannery'ego
Na tarasie górskiego domku w głębi doliny siedzi na leżaku kobieta i czyta. Codziennie, zanim zabiorę się do pracy, dobrą chwilę obserwuję ją przez lunetę. W tym czystym i orzeźwiającym powietrzu zdaje mi się, że potrafię w jej nieruchomej postaci uchwycić ów niedostrzegalny ruch, jakim jest akt lektury, tę płynność spojrzenia i oddechu, a zwłaszcza sam proces przepływu słów przez świadomość drugiego człowieka – ich swobodny strumień i nagłe zahamowania, rozpęd, opóźnienia i pauzy, koncentrację uwagi lub jej rozproszenie, powroty do przeczytanych fragmentów – jednym słowem, cały ten przepływ z pozoru równomierny, a zawsze tak zmienny i zróżnicowany.
Od ilu to już lat nie mogę pozwolić sobie na bezinteresowne czytanie? Od ilu lat nie potrafię poddać się lekturze książki napisanej przez innych, nie mającej żadnego związku z tym, co sam muszę napisać? Odwracam się i widzę biurko, które na mnie czeka, maszynę z wkręconą kartką papieru, kolejny rozdział do napisania. Odkąd stałem się galernikiem pióra, utraciłem przyjemność, jaką czerpałem z lektury. To, co robię, ma na celu osiągnięcie stanu ducha tej kobiety na leżaku, w zasięgu mojej lunety, a właśnie ten stan ducha jest mi wzbroniony.
Każdego dnia, zanim zabiorę się do pracy, obserwuję kobietę na leżaku; mówię sobie, że rezultatem nienaturalnego wysiłku, który narzucam sobie, by pisać, powinien być równy oddech tej czytelniczki, akt czytania bowiem stał się już procesem naturalnym. Zdania dają się porwać prądowi, by przesączone przez filtr jej skupienia, opóźnić na chwilę swój bieg, zanim zostaną wchłonięte przez obwody jej myśli, a następnie znikną przeobrażając się w jej własne wizje, w to, co jest w niej najbardziej intymne i niewyrażalne.
Czasem ogarnia mnie absurdalne pragnienie, żeby zdanie, które mam napisać, było właśnie tym zdaniem, które czyta kobieta. Tak dalece ulegam tej sugestii, że przekonuję sam siebie, że to prawda; pośpiesznie piszę zdanie, podnoszę się, podchodzę do okna i ustawiam lunetę, by wrażenie, jakie wywarło moje zdanie, wychwycić z jej spojrzenia, z wygięcia warg, z zapalanego papierosa, z nowej pozycji na leżaku, z założenia lub wyprostowania nóg.
Czasem wydaje mi się, że dystans istniejący pomiędzy moim pisaniem a jej czytaniem jest nie do pokonania, że wszystko, co piszę, ma piętno sztuczności i bezsensu, i gdyby to, co w tej chwili przenoszę na papier, ukazało się na gładkiej powierzchni stronicy, którą ona czyta, rozległby się zgrzyt, jak po przesunięciu paznokciem po szkle, a ona ze zgrozą odrzuciłaby książkę daleko od siebie.