Czasem wmawiam sobie, że kobieta czyta moją prawdziwą książkę, tę, którą od dawna powinienem był napisać, lecz której nie zdołam napisać nigdy. Przekonuję sam siebie, że ta książka jest właśnie tam, słowo po słowie, widzę ją w soczewkach lunety, ale nie mogę przeczytać tego, co tam napisano, nie zdołam poznać tego, co napisało to „ja”, którym zostać nie zdołałem i nigdy nie zdołam. To bez sensu, bym zasiadał ponownie przy biurku i usiłował odgadywać, przepisywać tę moją prawdziwą książkę, którą ona czyta; wszystko, co napiszę, będzie brzmiało fałszywie w zestawieniu z moją książką prawdziwą, której poza nią nigdy nikt nie przeczyta.
A gdyby tak, podobnie jak ja obserwuję ją, podczas gdy czyta, ona wycelowała lunetę we mnie, podczas gdy piszę? Siedzę przy biurku, odwrócony plecami do okna, i oto czuję na sobie spojrzenie wysysające strumień zdań, sprowadzające narrację na inne tory, którymi nie podąża już moja myśl. Czytelnicy są moimi wampirami. Czuję, jak tłumnie zaglądają mi przez ramię i przywłaszczają sobie słowa, które jedno po drugim pojawiają się na papierze. Nie potrafię pisać, gdy ktoś na mnie patrzy, czuję wtedy, że to, co piszę, nie należy już do mnie. Chciałbym zniknąć, pozostawić ich świdrującym oczom jedynie wkręconą kartkę papieru, co najwyżej moje palce uderzające w klawisze maszyny.
Jak dobrze potrafiłbym pisać, gdyby mnie nie było! Gdyby pomiędzy białą kartką papieru a wrzeniem słów i opowieści, które przybierają formę i ulatniają się, zanim ktoś zdoła przelać je na papier, nie istniała ta krępująca przesłona, jaką jest moja osoba! Styl, smak, własna filozofia, subiektywizm, kultura literacka, nabyte doświadczenie, psychologia, talent, triki zawodowe – wszystkie te czynniki, które sprawiają, że to, co piszę, jest rozpoznawalne jako moje, wydają mi się klatką ograniczającą możliwości. Gdybym był samą ręką, odciętą dłonią, która chwyta za pióro i pisze… Kto poruszałby tą ręką? Anonimowy tłum? Duch czasu? Zbiorowa podświadomość? Nie wiem. Nie po to chciałbym unicestwić sam siebie, by stać się rzecznikiem tego, co da się wyrazić. Chciałbym jedynie przekazać to, co da się przekazać i czeka, by ktoś to napisał, ujawnić to, co da się opowiedzieć, a czego nikt nie opowiada.
Być może kobieta, którą widzę przez lunetę, wie, co powinienem napisać, lub też tego nie wie, gdyż właśnie ode mnie oczekuje, że napiszę to, czego ona nie wie; lecz tym, o czym wie z pewnością, jest oczekiwanie, pustka, którą zapełnić powinny moje słowa.
Czasem myślę o treści tej nie napisanej książki jako o czymś, co już istnieje, to myśli już pomyślane, dialogi już wypowiedziane, wypadki dokonane, okoliczności i realia dobrze znane. Książka powinna być zatem jedynie ekwiwalentem świata nie napisanego, ale przekładalnego na słowo pisane. Innym razem natomiast wydaje mi się, że pomiędzy nie napisaną książką a rzeczami, które już istnieją, może być mowa jedynie o pewnym dopełnieniu: książka powinna być napisaną repliką w dialogu prowadzonym z nie napisanym światem. O treści powinno stanowić to, czego nie ma i czego być nie może, a co mogłoby mieć formę napisanego tekstu; chociaż w tym, czego nie ma, to, co jest, niewyraźnie przeczuwa pustkę swej niezupełności.
Tak czy inaczej jedno jest pewne, zastanawiam się nad wzajemną zależnością pomiędzy światem nie napisanym i książką, którą powinienem napisać. Toteż pisanie wydaje mi się sprawą tak wielkiej wagi, że uginam się pod brzemieniem odpowiedzialności. Przykładam oko do lunety wycelowanej w czytelniczkę. Pomiędzy jej oczami a kartką papieru lata biały motyl. Niezależnie od tego, co czyta, uwagę jej przyciągnął teraz motyl. Świat nie napisany osiąga swój punkt kulminacyjny w obrazie motyla. Precyzja, umiar i lekkość są tym właśnie, do czego powinienem dążyć.
Obserwując kobietę na leżaku, odczułem niespodziewanie potrzebę pisania „z natury”, to znaczy pisania nie o czytelniczce, lecz o jej czytaniu, potrzebę napisania czegokolwiek, pamiętając o tym, że musi to przejść przez jej lekturę.
Teraz, spoglądając na motyla, który przysiada na mojej książce, chciałbym pisać „z natury”, napomykając o jego obecności. Chciałbym na przykład opisać potworną zbrodnię, która w jakiś sposób „przypominałaby” motyla, była jak on lekka i delikatna…
Mógłbym także opisać motyla mając przed oczami potworną scenę zbrodni, tak by motyl stał się czymś przerażającym.
Zarys opowiadania. Dwaj pisarze, zamieszkujący dwa górskie domki położone na przeciwległych zboczach okalających dolinę, obserwują się na przemian. Jeden z nich ma zwyczaj pisania rano, drugi po południu. Tak zatem pisarz, który akurat nie pisze, wycelowuje lunetę w tego, który pisze.
Jeden z nich jest pisarzem płodnym, drugi pisarzem znerwicowanym. Pisarz znerwicowany patrzy, jak pisarz płodny zapełnia stronice równymi linijkami pisma, jak rękopis rośnie w stos uporządkowanych kartek. Wkrótce książka zostanie ukończona, będzie to z pewnością jeszcze jeden bestseller – myśli pisarz znerwicowany z pewną wzgardą, lecz także z niejaką zazdrością. Uważa on pisarza płodnego jedynie za zręcznego rzemieślnika, zdolnego produkować seryjne powieści, schlebiające gustom czytelników. W uczuciu tym mieści się nie tylko zazdrość, jest w nim także podziw, tak, szczery podziw. W tym, że człowiek ten, nie stwarzając sobie problemów introwertycznych, całą swą energię poświęca pisaniu, zawiera się pewna wielkoduszność, wiara w zdolność komunikowania, w dawanie innym tego, czego od niego oczekują. Pisarz znerwicowany zapłaciłby każdą cenę, by upodobnić się do pisarza płodnego. Chciałby uznać go za wzór, gorąco pragnie stać się takim jak tamten.
Pisarz płodny widzi, jak pisarz znerwicowany siada przy biurku, gryzie paznokcie, drapie się, przedziera kartkę, wstaje, by pójść do kuchni i zaparzyć sobie kawę, potem herbatę, potem rumianek, potem czyta wiersz Holderlina (chociaż to jasne, że Holderlin nie ma nic wspólnego z tym, co on pisze), przepisuje gotową stronę, a potem przekreśla ją linijka po linijce, dzwoni do pralni (chociaż wiadomo, że niebieskie spodnie będą gotowe nie wcześniej niż w czwartek), potem robi parę notatek, które być może przydadzą mu się później, potem sprawdza w encyklopedii hasło Tasmania (chociaż to jasne, że w tym, co pisze, nie ma żadnej wzmianki o Tasmanii), drze dwie kartki, nastawia płytę z Ravelem. Pisarz płodny nigdy nie lubił książek pisarza znerwicowanego, zawsze ulegał złudzeniu, że już-już uchwycił punkt kulminacyjny utworu, potem punkt ten umykał mu, a on sam czuł się niepewny. Teraz jednak, kiedy patrzy, jak tamten pisze, czuje, że człowiek ten walczy z czymś mrocznym, z jakimś zagmatwanym splotem, że próbuje przebić drogę, która nie wiadomo dokąd prowadzi. Czasami wydaje mu się, że tamten stąpa po linie rozpiętej nad otchłanią, i wtedy czuje, jak ogarnia go uczucie podziwu. Nie tylko podziwu, także zazdrości, gdyż czuje wówczas, jak bardzo ograniczona i powierzchowna jest jego praca w porównaniu z tym, czego poszukuje pisarz znerwicowany.
Na tarasie górskiego domku w głębi doliny opala się młoda kobieta i czyta książkę. Dwaj pisarze obserwują ją przez lunetę. „Jakże jest pochłonięta lekturą, czyta z zapartym tchem! Jak gorączkowo przewraca kartki! – myśli pisarz znerwicowany. – Pewnie czyta powieść sensacyjną w rodzaju tych, jakie pisze pisarz płodny!” „Jakże jest pochłonięta lekturą, stała się niemal uosobieniem medytacji, jakby uczestniczyła w objawieniu tajemnej prawdy! – myśli pisarz płodny. – Pewnie czyta książkę pełną podtekstów w rodzaju tych, jakie pisze pisarz znerwicowany.”