Выбрать главу

Największym pragnieniem pisarza znerwicowanego jest być czytanym tak, jak czyta ta młoda kobieta. Zaczyna pisać powieść w taki sposób, w jaki według niego napisałby ją pisarz płodny. Także największym pragnieniem pisarza płodnego jest być czytanym tak, jak czyta ta młoda kobieta. Zaczyna pisać powieść w taki sposób, w jaki według niego napisałby ją pisarz znerwicowany.

U młodej kobiety zjawia się najpierw jeden, potem drugi pisarz. Każdy z nich mówi, że chciałby, aby przeczytała powieść, którą właśnie ukończył.

Młoda kobieta przyjmuje oba rękopisy. Po paru dniach zaprasza autorów do siebie, obydwu razem ku ich wielkiemu zaskoczeniu. – Co to za żart? – mówi. – Daliście mi dwie kopie tej samej powieści!

Albo:

Młoda kobieta nieumyślnie zamienia oba rękopisy. Płodnemu oddaje powieść znerwicowanego napisaną w manierze płodnego, a znerwicowanemu powieść płodnego napisaną w manierze znerwicowanego. Wobec tego wzajemnego naśladownictwa obaj pisarze reagują gwałtownie i odnajdują własną wenę.

Albo:

Podmuch wiatru miesza oba rękopisy. Czytelniczka stara się je uporządkować. Wychodzi z tego jedna powieść tak świetna, że krytycy nie wiedzą, komu ją przypisać. To powieść, którą zarówno pisarz płodny, jak i pisarz znerwicowany zawsze pragnęli napisać.

Albo:

Młoda kobieta zawsze była namiętną czytelniczką pisarza płodnego i nie mogła znieść pisarza znerwicowanego. Czytając nową powieść pisarza płodnego uznaje ją za kiepską i dochodzi do wniosku, że wszystko, co napisał, było kiepskie. Przypomina sobie natomiast utwory pisarza znerwicowanego, uznaje je za świetne i z niecierpliwością rozpoczyna lekturę jego nowej powieści. Lecz znajduje oto coś zupełnie innego niż to, czego oczekiwała, i także jego posyła do stu diabłów.

Albo:

Idem, zastępując „płodnego” „znerwicowanym” i „znerwicowanego” „płodnym”.

Albo:

Młoda czytelniczka była itd., itd. czytelniczką pisarza płodnego i nie mogła znieść pisarza znerwicowanego. Czytając nową powieść pisarza płodnego nie dostrzega imitacji i książka podoba jej się, chociaż nie budzi entuzjazmu. Jeśli zaś chodzi o rękopis znerwicowanego, to uznaje go za mdły, tak jak pozostałe utwory tego autora. Odpowiada obu pisarzom samymi ogólnikami. Obaj przekonują się, że nie jest ona zbyt uważną czytelniczką, i przestają zwracać na nią uwagę.

Albo:

Idem, zastępując itd.

Przeczytałem w jakiejś książce, że obiektywizm myśli wyrazić można poprzez użycie czasownika „myśleć” w formie bezosobowej: nie powiedzieć „myślę”, lecz „myśli się”, tak jak się mówi „pada”. Myśl ma swoje miejsce we wszechświecie, za każdym razem powinniśmy wychodzić od tego stwierdzenia.

Czyż będę mógł powiedzieć kiedyś: „dzisiaj pisze się”, tak jak się mówi „dzisiaj pada” czy „dzisiaj wieje”? Tylko wówczas, gdy zdołam w sposób naturalny użyć czasownika „pisać” w formie bezosobowej, będę mógł mieć nadzieję, że przeze mnie samego wyraża się coś mniej ograniczonego niż odrębność jednostki.

A jak rzecz się ma z czasownikiem czytać? Czy można by powiedzieć „dzisiaj czyta się”, tak jak się mówi „dzisiaj pada”? Jeśli się dobrze zastanowić, lektura z konieczności jest aktem jednostkowym, znacznie bardziej niż pisanie. Zakładając, że pisanie zdoła wyjść poza osobę autora, będzie ono miało sens tylko wówczas, gdy to, co napisane, zostanie przez kogoś przeczytane i przedostanie się w obwód jego myśli. Jedynie możliwość jednostkowej lektury wykazuje, że to, co jest napisane, wywodzi się z siły słowa pisanego, siły opartej na czymś, co wykracza poza jednostkę. Wszechświat będzie wyrażał siebie tak długo, aż ktoś wreszcie powie: „Ja czytam, zatem coś pisze.”

Stąd ta szczególna błogość, która maluje się na twarzy czytelniczki, błogość dla mnie nieosiągalna.

Na ścianie naprzeciw mojego biurka wisi plakat, który mi podarowano. Piesek Snoopy siedzi przed maszyną do pisania, a w dymku czytamy zdanie: „Była ciemna i burzliwa noc…” Za każdym razem, gdy tu siadam i czytam: „Była ciemna i burzliwa noc”, bezosobowość tego incipitu zdaje się przede mną otwierać przejście z jednego świata do drugiego, z czasu i przestrzeni tu i teraz w czas i przestrzeń napisanej strony. Urzeka mnie początek, który stwarza niewyczerpane, wielorakie możliwości dalszego poprowadzenia akcji, przekonuję się, że nie ma nic lepszego nad konwencjonalne rozpoczęcie utworu, nic lepszego od wstępu, po którym można spodziewać się wszystkiego i niczego. Zdaję sobie też sprawę, że ten pies mitoman nigdy nie zdoła dołączyć do pierwszych pięciu słów dalszych pięciu czy dziesięciu wyrazów nie rozwiewając czaru. Łatwość wkraczania w inny świat jest złudzeniem, z zapałem zabieramy się do pisania, wyprzedzając przyjemność, której dostarczy przyszła lektura, i oto na białej kartce otwiera się pustka.

Odkąd mam przed oczami ten plakat, nie mogę dokończyć nawet jednej strony. Muszę jak najszybciej zdjąć ze ściany tego przeklętego psa Snoopy. Nie potrafię się jednak na to zdobyć. Ta dziecinna kukiełka stała się dla mnie symbolem mojego położenia, przestrogą, wyzwaniem.

Fascynacja, której ulegamy bez reszty przy pierwszych zdaniach pierwszego rozdziału bardzo wielu powieści, nieuchronnie rozwiewa się w toku dalszej lektury, urzeka nas sama obietnica czasu lektury, która dopuszcza wszelkie możliwe rozwiązania narracyjne. Chciałbym napisać książkę, która byłaby jedynie incipitem, która przez cały czas trwania narracji nie straciłaby nic z potencjalności początku, z bezprzedmiotowego oczekiwania. Lecz jaką konstrukcję powinna mieć podobna książka? Czy należałoby urwać narrację na początkowym akapicie? Czy też nieograniczenie przedłużać słowa wstępu? A może wbudować początek jednej powieści w drugą, jak dzieje się to w Księdze tysiąca i jednej nocy?

Dziś zacznę od przepisania pierwszych zdań słynnej powieści, aby sprawdzić, czy ładunek energii zawarty w tej czynności udzieli się mojej ręce, która po otrzymaniu takiego impulsu powinna podążać dalej własną drogą.

„W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S., i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K…”

Przepiszę także drugi akapit, niezbędny, jeśli ma mnie ponieść tok narracji:

„Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie.” I dalej aż do: „Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać.”

W tym miejscu następne zdanie tak dalece mnie pociąga, że nie potrafię się powstrzymać od przepisania go: „Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii.” Skoro już zacząłem, to mógłbym przepisać cały akapit, a nawet parę stron, aż do momentu, kiedy bohater przedstawia się starej lichwiarce „- Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem – pośpieszył mruknąć młody człowiek z półukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.”

Przerywam, zanim ulegnę pokusie przepisania całej Zbrodni i kary. Przez chwilę wydaje mi się, że rozumiem, na czym polegał sens i urok powołania dziś niepojętego: powołania kopisty. Kopista żył równocześnie w dwóch wymiarach czasu, w wymiarze czasu lektury i czasu narracji, mógł pisać bez obawy przed pustką, która otwiera się na białej kartce papieru, i czytać bez lęku o to, że własna praca nie skonkretyzuje się w żadnym materialnym przedmiocie.