Выбрать главу

Zjawił się jakiś facet, który twierdzi, że jest moim tłumaczem, aby powiadomić mnie o pewnym nadużyciu godzącym zarówno w jego, jak i w moje interesy; chodzi o publikację nie autoryzowanych przekładów moich książek. Pokazał mi jakiś tom, który przekartkowałem bez większego pożytku, było to japońskie wydanie i alfabetem łacińskim wydrukowano jedynie moje imię i nazwisko na karcie tytułowej.

– Nie potrafię nawet zrozumieć, o którą z moich książek tutaj chodzi – powiedziałem zwracając mu tom – niestety, nie znam japońskiego.

– Nawet gdyby znał pan język, nie rozpoznałby pan książki – odrzekł mój gość. – To książka, której pan nigdy nie napisał.

Wyjaśnił mi, że wielka zręczność Japończyków w fabrykowaniu doskonałych ekwiwalentów produktów zachodnich objęła także literaturę. Pewna firma w Osace potrafiła przyswoić sobie formułę powieści Silasa Flannery i produkuje nigdy dotąd nie ogłaszane drukiem pierwszorzędne imitacje, zdolne zalać światowe rynki. Po powtórnym przełożeniu ich na angielski (czy raczej po przełożeniu ich na angielski, z którego jakoby zostały przełożone) żaden krytyk nie potrafiłby odróżnić falsyfikatów od prawdziwych Silasów Flannery.

Wiadomość o tym szatańskim oszustwie wstrząsnęła mną. Nie jest to tylko zrozumiała złość z powodu poniesienia straty finansowej i moralnej. Odczuwam także lękliwe zaciekawienie tymi falsyfikatami, tym przeszczepem mnie samego, wschodzącym na gruncie innej kultury. Wyobrażam sobie starego Japończyka w kimonie, właśnie przechodzi przez wygięty mostek: oto moje japońskie „ja”, które układa jedną z moich opowieści i w wyniku duchowej wędrówki, mnie całkowicie nie znanej, dochodzi do utożsamienia się ze mną. Dlatego też fałszywe Silasy Flannery produkowane przez szalbierczą firmę z Osaki byłyby, co prawda, pospolitymi podróbkami, lecz jednocześnie zawierałyby wyrafinowaną i tajemną wiedzę, której prawdziwe Silasy są doszczętnie pozbawione.

Oczywiście, musiałem zataić przed tym nieznajomym dwuznaczność moich reakcji i zainteresowałem się wyłącznie zgromadzeniem wszystkich danych, niezbędnych do wszczęcia procesu.

– Wytoczę sprawę fałszerzom i wszystkim, którzy rozpowszechniają podrobione książki – powiedziałem patrząc umyślnie tłumaczowi prosto w oczy, gdyż zrodziło się we mnie podejrzenie, że cała afera nie jest temu młodemu człowiekowi obca. Powiedział, że nazywa się Hermes Marana, nazwisko, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Ma ruchliwą głowę o wyglądzie leżącego jaja, pod wypukłym czołem zdaje się wiele ukrywać.

Zapytałem go, gdzie mieszka.

– Chwilowo w Japonii – odparł.

Oświadcza, że jest oburzony tym, iż ktoś może nadużywać mojego nazwiska, i gotów mi dopomóc w położeniu kresu fałszerstwom, lecz zaraz dodaje, że w gruncie rzeczy nie ma się co unosić gniewem, gdyż według niego wartość literatury polega na możliwości mistyfikacji i w mistyfikacji właśnie tkwi prawda literatury. Falsyfikat zatem, jako mistyfikacja mistyfikacji, równa się prawdzie do drugiej potęgi.

Wyłożył mi następnie swą teorię, w myśl której autor każdej książki jest postacią fikcyjną, a wymyśla tę postać autor istniejący, by powierzyć jej rolę autora swych opowieści. Czułem, że podzielam wiele jego spostrzeżeń, lecz daleki jestem od tego, by dać mu to poznać. Mówi, że interesuje się mną z dwóch powodów: po pierwsze, jestem autorem łatwym do podrobienia, po drugie, uważa, że mam wszelkie dane. by zostać wielkim fałszerzem i tworzyć apokryfy doskonałe. Mógłbym zatem stać się uosobieniem autora idealnego, to znaczy autora rozpływającego się we mgle fikcyjnych opowieści, która gęstą zasłoną pokrywa świat. A ponieważ szalbierstwo; jest według niego prawdziwą substancją wszystkiego, autor, który stworzyłby doskonały system zmyśleń, zdołałby utożsamić się ze wszystkim.

Nie potrafię uwolnić się od rozmyślań nad moją wczorajszą rozmową z tym Maraną. Ja także chciałbym wymazać siebie samego i dla każdej książki wynajdować inne „ja”, inny głos, inne imię, nieustannie odradzać się, lecz moim celem jest uchwycenie niezrozumiałego świata, świata pozbawionego centrum, pozbawionego jakiegoś „ja”.

Prawdę mówiąc, pisarz totalny mógłby być kimś bardzo skromnym, kimś, kogo w Ameryce nazywają ghost-writer, pisarzem widmem – profesja to powszechnie uznana, chociaż nie cieszy się zbytnim prestiżem – anonimowym redaktorem, który nadaje formę literacką temu, co mają do powiedzenia inne osoby, choć pisać nie potrafią bądź nie mają na to czasu, piszącą ręką, która udziela głosu istnieniom zbyt zajętym, by zaistnieć. Być może właśnie to było moim powołaniem, z którym się minąłem. Mógłbym pomnażać własne „ja”, wcielać się w „ja” innych, wymyślać „ja” nawet najbardziej niepodobne do mnie, a różniące się pomiędzy sobą.

Lecz jeśli jedyną prawdą, którą może wyrazić książka, jest prawda jednostki, to warto, bym pogodził się z opisaniem własnej prawdy. Czy ma to być Księga mojej pamięci? Nie, pamięć jest prawdziwa dopóty, dopóki nie zechce się jej utrwalić, nadać jej zamkniętej formy. A może Księga moich marzeń? Także i one są prawdziwe tylko wówczas, gdy ich siła działa niezależnie od mojej woli. Jedyną prawdą, jaką mogę opisać, jest prawda chwili, którą przeżywam. Może prawdziwą książką jest ten dziennik, w którym staram się uchwycić obraz kobiety na leżaku, w miarę jak ją obserwuję, o różnych porach, w zmiennym świetle dnia.

Dlaczego nie przyznać się od razu, że moje niezadowolenie zdradza wygórowaną ambicję, że objawia się w megalomańskim bredzeniu? Przed pisarzem, który chce unicestwić samego siebie, aby wyrazić to, co znajduje się poza nim, otwierają się dwie drogi: albo napisze on książkę, a będzie to księga jedyna i wyczerpująca wszystko, albo napisze wszystkie książki, tak by poprzez cząstkowe obrazy dążyć do uchwycenia obrazu całości. Księga jedyna, która zawierałaby wszystko, nie mogłaby być niczym innym jak Pismem Świętym, objawionym słowem totalnym. Nie sądzę jednak, by cała prawda dała się zawrzeć w języku. Problemem jest dla mnie to, co nie napisane, co napisać się nie da. Nie mam innego wyjścia, jak napisać wszystkie książki, napisać książki wszystkich możliwych autorów.

Gdy pomyślę, że muszę napisać książkę, wszystkie pytania o to, jaka ta książka być powinna, a jaka być nie może, obezwładniają mnie, udaremniają dalszą pracę. Jeśli natomiast pomyślę, że tworzę całą bibliotekę, odczuwam natychmiast ulgę, wiem, że cokolwiek napiszę, będzie uzupełnione, zaprzeczone, zrównoważone, rozwinięte, pogrzebane w setkach tomów, które pozostaną mi do napisania.

Świętą Księgą, o której powstawaniu wiemy stosunkowo najwięcej, jest Koran. Pośredników pomiędzy objawieniem a Księgą było co najmniej dwóch: Mahomet słuchał słów Allacha i dyktował je swoim pisarzom. Pewnego dnia – opowiadają biografowie Proroka – Mahomet, dyktując pisarzowi imieniem Abdullach, urwał zdanie w połowie. Pisarz bezwiednie podpowiedział mu zakończenie. Prorok uznał w roztargnieniu to, co powiedział Abdullach, za słowo Boże. Fakt ten tak wzburzył sekretarza, że opuścił on Proroka i utracił wiarę.

Abdullach nie miał racji. To on ponosił odpowiedzialność za ostateczną budowę zdania, to on powinien był dbać o wewnętrzną spójność tekstu, o gramatykę i składnię, by móc opanować płynność myśli, która zawsze wybiega poza język, zanim stanie się słowem, i to słowem równie płynnym jak słowo Proroka. Współpraca pisarza stała się Allachowi niezbędna z chwilą, gdy zdecydował wypowiedzieć się poprzez słowo pisane. Mahomet wiedział o tym i pozostawiał pisarzowi przywilej kończenia zdań. Lecz Abdullach nie był świadom władzy, którą mu nadano. Stracił wiarę w Allacha, gdyż brakowało mu wiary w słowo pisane i wiary w siebie samego jako wyrobnika pióra.