– Jack Reacher.
Recepcjonistka połączyła się i porozmawiała chwilę. Reacher odgadł, że z sekretarką, ponieważ mówiła o nim i o Rodinie w trzeciej osobie, jak o jakichś abstrakcjach. Czy on może
zobaczyć się z panem Reacherem w związku ze sprawą? Nie „sprawą Barra”. Po prostu „sprawą”.
Rozmowa trwała chwilę. Potem recepcjonistka zakryła mikrofon, przyciskając słuchawkę do bluzki, poniżej obojczyka. nad lewą piersią.
– Ma pan jakieś informacje? – zapytała.
Sekretarka na górze pewnie słyszy bicie twojego serca. pomyślał Reacher.
– Tak – potwierdził.
– Z wojska? – upewniła się.
Reacher skinął głową. Recepcjonistka znów przyłożyła słuchawkę do ucha i kontynuowała rozmowę. Ta trwała długo. Pan A.A. Rodin miał dwie bardzo sprawne strażniczki. To było jasne. Nie dało się przejść przez ten kordon, nie mając pilnego i istotnego powodu. To oczywiste. Reacher spojrzał na zegarek. Dziewiąta czterdzieści. Jednak w tych okolicznościach nie było pośpiechu. Barr leżał w śpiączce. Może być jutro. Albo pojutrze. Albo dotrzeć do Rodina przez tego policjanta, jeśli zajdzie potrzeba. Jak on się nazywał? Emerson?
Recepcjonistka odłożyła słuchawkę.
– Proszę wjechać na górę, proszę pana – powiedziała. -
Gabinet pana Rodina jest na drugim piętrze.
Dostąpiłem zaszczytu, pomyślał Reacher. Recepcjonistka napisała jego nazwisko na przepustce i wsunęła do plastikowej osłonki. Przypiął ją do koszuli i skierował się do windy. Wjechał nią na drugie piętro. Korytarz był tam niski i oświetlony jarzeniówkami. Zobaczył troje zamkniętych drzwi z laminatu i jedne z politurowanego drewna. Te były otwarte. Za nimi znalazł sekretarkę siedzącą za biurkiem. Druga strażniczka. Ta była młodsza od damulki z dołu, ale zapewne starsza rangą.
– Pan Reacher? – zapytała.
Skinął głową, a ona wyszła zza biurka i poprowadziła go w głąb korytarza. Na trzecich przeszklonych drzwiach była tabliczka z napisem A.A. Rodin.
– Co oznaczają te A.A.? – zapytał Reacher.
– Jestem pewna, że pan Rodin wyjaśni to panu, jeśli będzie chciał – odparła sekretarka.
Zapukała do drzwi i Reacher usłyszał wypowiedziane barytonem „proszę”. Otworzyła drzwi i odsunęła się na bok, przepuszczając Reachera.
– Dziękuję – powiedział.
– Bardzo proszę – odparła.
Reacher wszedł. Rodin już podniósł się zza biurka, gotowy przywitać gościa, tryskając rutynową uprzejmością. Reacher rozpoznał go z telewizji. Facet miał około pięćdziesiątki, był dość szczupły, w miarę wysportowany, o krótko ściętych siwych włosach. W telewizji wyglądał na wyższego. Miał na sobie letni, granatowy garnitur, niebieską koszulę i krawat. Oczy też miał niebieskie. Niewątpliwie niebieski był jego ulubionym kolorem. Był nienagannie ogolony i pachnący. Bardzo wymuskany. W przeciwieństwie do mnie, pomyślał Reacher. Byli krańcowo różni. Przy Rodinie Reacher wyglądał jak niechlujny olbrzym. Był od prokuratora o sześć cali wyższy i o pięćdziesiąt funtów cięższy. Włosy miał dwa cale dłuższe, a ubranie o dwa tysiące dolarów tańsze.
– Pan Reacher? – zapytał Rodin.
Reacher skinął głową. Gabinet był typowym rządowym biurem, ale schludnym, chłodnym i cichym. Z okna nie rozciągał się żaden atrakcyjny widok. Tylko płaskie dachy supermarketów i wydziału komunikacji, z widoczną plątaniną rynien. W oddali widać było wieżowiec z czarnego szkła. I zamglone słońce. Za biurkiem, na ścianie prostopadłej do okna wisiały dyplomy i zdjęcia Rodina z różnymi politykami. A także oprawione w ramki pierwsze strony gazet, z nagłówkami ogłaszającymi wyroki skazujące w siedmiu różnych sprawach. Na przeciwległej wisiała fotografia blondynki w birecie, todze i z rulonem dyplomu w ręku. Dziewczyna była śliczna. Reacher spoglądał na zdjęcie odrobinę za długo.
– To moja córka – wyjaśnił Rodin. – Ona też jest prawnikiem.
– Naprawdę? – rzekł Reacher.
– Właśnie otworzyła praktykę.
Z tonu jego głosu niczego nie dało się wyczytać. Reacher nie był pewien, czy facet jest dumny, czy rozczarowany.
– Zdaje się, że wkrótce ją pan pozna – rzekł Rodin.
– Czyżby? – rzekł Reacher. – Dlaczego?
– Broni Jamesa Barra.
– Pańska córka? Czy to etyczne?
– Prawo tego nie zabrania. Może nie jest to rozsądne, ale nie nielegalne.
Z naciskiem wymówił słowo „rozsądne”, co mogło oznaczać różne rzeczy. Nierozsądnie bronić z góry przegranej sprawy, nierozsądnie nie iść w ślady takiego ojca jak on, w ogóle nierozsądnie jest stawać przeciwko A.A. Rodinowi. Sprawia! wrażenie faceta, który bardzo lubi wygrywać.
– Umieściła pańskie nazwisko na tymczasowej liście świadków – powiedział.
– Dlaczego?
– Myśli, że ma pan jakieś informacje.
– Skąd zdobyła moje nazwisko?
– Nie wiem.
– Wyciągnęła je z Pentagonu?
Rodin wzruszył ramionami.
– Nie jestem pewien. Jednak skądś je ma. Szukali pana.
– Dlatego zostałem przyjęty?
Rodin skinął głową.
– Tak, dlatego – powiedział. – Właśnie dlatego. Zwykle nie przyjmuję niezapowiedzianych wizyt.
– Pański personel zdaje się popierać tę politykę.
– Taką mam nadzieję – rzekł Rodin. – Proszę usiąść.
Reacher usiadł w fotelu dla gości, a Rodin za swoim biurkiem. Okno znajdowało się po lewej ręce Reachera, a po prawej Rodina. Żadnemu z nich słońce nie świeciło w oczy. Całkiem sympatyczny sposób ustawienia mebli. Inny od tego, jaki Reacher widywał w biurach niektórych znanych mu prokuratorów.
– Kawy? – zapytał Rodin.
– Poproszę – odparł Reacher.
Rodin podniósł słuchawkę i poprosił o kawę.
– Naturalnie interesuje mnie to, dlaczego najpierw przy
szedł pan do mnie – powiedział. – Do oskarżyciela, a nie
do obrońcy.
– Chciałem poznać pańskie zdanie.
– Na jaki temat?
– Jak mocne są dowody w sprawie Jamesa Barra.
Rodin nie odpowiedział od razu. Zapadła chwila ciszy, którą przerwało pukanie do drzwi, a potem wejście sekretarki z kawą. Niosła ją na srebrnej tacy, z całym arsenałem: zaparzaczką, dwiema filiżankami, dwoma spodkami, cukiernicą, dzbanuszkiem ze śmietanką, dwiema srebrnymi łyżeczkami. Filiżanki były z chińskiej porcelany. Te nie są z przydziału, pomyślał Reacher. Rodin lubi dobrze podaną kawę. Sekretarka postawiła tacę na brzegu biurka, tak że znajdowała się dokładnie w połowie drogi między fotelami szefa i gościa.
– Dziękuję – powiedział Reacher.
– Bardzo proszę – odparła i opuściła pokój.
– Proszę się częstować – zachęcił Rodin. – Proszę. Reacher nacisnął tłok zaparzaczki i napełnił swoją filiżankę.
Nie skorzystał ze śmietanki i cukru. Kawa była aromatyczna i mocna. Dobrze zaparzona.
– Dowody przeciwko Jamesowi Barrowi są nadzwyczaj mocne – oznajmił Rodin.
– Zeznania naocznych świadków? – spytał Reacher.
– Nie – odparł Rodin. – Zeznania naocznych świadków mogą mieć różną wartość. Prawie się cieszę, że nie mamy żadnych świadków. Ponieważ zamiast nich mamy niezbite dowody rzeczowe. A nauka nie kłamie. Nie plącze się w zeznaniach.
– Nadzwyczaj? – dociekał Reacher.
– Kompletny łańcuch mocnych dowodów, łączących tego człowieka ze zbrodnią.
– Jak mocnych?
– Tak mocnych, jak to tylko możliwe. Najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Jestem całkowicie pewien zwycięstwa.
– Słyszałem już takie słowa z ust oskarżycieli.
– Nie z moich, panie Reacher. Jestem bardzo ostrożnym człowiekiem. Nie oskarżam w sprawach o morderstwo pierwszego stopnia, jeśli nie jestem pewien sukcesu.