tutaj, dopóki facet się nie ocknie. To może potrwać kilka tygodni, jeśli w ogóle nastąpi. Reacher nie był człowiekiem lubiącym siedzieć w jednym miejscu. Lubił być w ruchu. Dwa dni w jednym miejscu to górna granica. Jednak nie miał wielkiego wyboru. Nie mógł niczego zasugerować Alexowi Rodinowi. Nie mógł zostawić mu numeru telefonu na wszelki wypadek. Po pierwsze, nie miał telefonu. Po drugie, człowiek tak pedantyczny i ostrożny jak Alex Rodin zaniepokoiłby się każdą sugestią i zaczął ją sprawdzać. Z łatwością odkryłby związek z Pentagonem. Reacher przecież zapytał, czy uzyskała jego nazwisko z Pentagonu. To był głupi błąd. Alex Rodin mógłby dodać dwa do dwóch. Dojść do wniosku, że coś w tym jest i odpowiedź można znaleźć w Pentagonie. Oczywiście napotkałby mur milczenia. Tylko że Rodin nie lubił murów na swej drodze. Zwróciłby się do mediów. Zapewne do Ann Yanni. Ona ochoczo rzuciłaby się na następną sensację. A Rodin zacząłby się obawiać przegranej i po prostu musiałby poznać prawdę. Nie zrezygnowałby.
A Reacher nie chciał, żeby wszystko wyszło na jaw. Przynajmniej dopóki nie jest to absolutnie konieczne. Weterani wojny w Zatoce i tak wiele przecierpieli, pozatruwani toksycznymi substancjami i uranem. Jedyne, co im pozostało, to zaszczyt udziału w zwyczajnej, czystej wojnie. Nie zasługiwali na to, aby ich łączono z takimi jak Barr i jego ofiary. Ludzie powiedzieliby: „O rany, oni wszyscy tak robili”. A Reacher wiedział, że to nieprawda. Służyli tam dobrzy żołnierze. Dlatego nie chciał ujawniać tej historii, dopóki nie jest to absolutnie konieczne i tylko jeśli sam uzna, że tak trzeba.
Dlatego nic nie należy sugerować Alexowi Rodinowi. Ani dzwonić na wszelki wypadek.
Zatem… Właściwie co?
Postanowił zostać jeszcze dwadzieścia cztery godziny. Może w tym czasie lekarze będą w stanie podać dokładniejsze rokowania. Pewnie porozmawia z Emersonem i zapozna się z dowodami. A wtedy przypuszczalnie będzie mógł spokojnie pozostawić sprawę w rękach Rodina jako sądowniczy samograj. A gdyby w jakiejś odległej przyszłości znów pojawiły się
problemy, przeczyta o nich w gazecie na jakiejś plaży lub w barze, po czym znowu tu wróci.
Miał więc spędzić dwadzieścia cztery godziny w prowincjonalnym miasteczku.
Postanowił sprawdzić, czy jest tu rzeka.
Była. Szeroka, o leniwym nurcie, płynąca z zachodu na wschód przez południową część miasta. Domyślił się, że to jakiś dopływ Ohio. Jej północny brzeg był wyrównany i wzmocniony potężnymi kamiennymi blokami na odcinku około trzystu jardów. Każdy z tych głazów ważył około pięćdziesięciu ton. Były idealnie ociosane i dobrze dopasowane. Tworzyły osłonę. Nabrzeże. Osadzono w nich grube żelazne grzyby pachołków do mocowania cum. Nabrzeże z kamiennych bloków wznosiło się trzydzieści stóp nad poziomem wody. Wzdłuż niego stały drewniane wiaty, otwarte od strony rzeki i ulicy. Ulica była brukowana. Przed stu laty cumowały tu wielkie barki. Tłumy ludzi uwijały się przy ich rozładunku. Wozy z łoskotem przejeżdżały po bruku. Teraz było tu pusto. W głębokiej ciszy słychać było tylko szum wody. Rdza porastała żelazne grzyby pachołków, a kępy wodorostów sterczały między kamiennymi głazami.
Na niektórych szopach pozostały wyblakłe napisy. Suszone owoce McGinty'ego. Centrala Nasienna Allentown. Hurtownia Parkera. Reacher przeszedł całe trzystujardowe nabrzeże, oglądając te magazyny. Wciąż stały, mocne i solidne. Przygotowane do remontu, domyślił się. Miasto, które stawia fontannę na miejskim placu, odnowi także nabrzeże. To nieuniknione. W całym mieście trwały prace budowlane. Miasto rozrośnie się na południe. Dadzą komuś ulgi podatkowe, żeby otworzył kawiarnię nad rzeką. Albo bar. Może z muzyką na żywo, od czwartku do soboty. Może z małym muzeum tutejszego rzecznego handlu.
Odwrócił się, żeby odejść, i stanął oko w oko z Helen Rodin.
– Nie jest pana aż tak trudno znaleźć – powiedziała.
– Najwyraźniej – odparł.
– Turyści zawsze przychodzą do doków. Miała w ręku dyplomatkę.
– Mogę postawić panu lunch?
Poprowadziła go z powrotem na północ, na skraj dawnej dzielnicy nędzy. Tutaj na odcinku jednego kwartału miasto zmieniało się ze starego i podupadłego w nowe i odrestaurowane. W miejscu familijnych sklepików, z wystawami eksponującymi worki do odkurzaczy i węże do zmywarek, pojawiały się nowe butiki z sukienkami za sto dolarów. A także kafejki z kawą po cztery dolary, sklepy z butami i wyrobami z tytanu. Przeszli obok kilku z nich, a potem Helen Rodin wprowadziła go do jadłodajni. Widywał już tego rodzaju lokale. Zazwyczaj ich unikał. Białe ściany, trochę odsłoniętych cegieł, błyszczące chromem stoliki i krzesła, przedziwne sałatki. Przypadkowy dobór składników nazywany inwencją.
Zaprowadziła go do stolika w kącie. Tryskająca energią dziewczyna przyniosła jadłospis. Helen Rodin zamówiła coś z pomarańczami, włoskimi orzechami i serem gorgonzola. Oraz filiżankę ziołowej herbaty. Reacher zrezygnował ze studiowania menu i zamówił to samo, tylko z kawą, zwykłą, czarną.
– To mój ulubiony lokal – oznajmiła Helen.
Skinął głową. Wierzył jej. Wyglądała tu jak w domu. Rozpuszczone długie włosy, czarny strój. Młodzieńczy entuzjazm. On był starszy, z innych czasów i innego świata.
– Chciałabym, żeby mi pan coś wyjaśnił – powiedziała.
Pochyliła się i otworzyła teczkę. Wyjęła ten stary magnetofon
kasetowy. Ostrożnie postawiła go na stoliku. Nacisnęła klawisz odtwarzania. Reacher usłyszał głos pierwszego adwokata Jamesa Barra, mówiący: Nie ma sensu zaprzeczać. A potem głos Barra, mówiącego: Sprowadźcie mi Jacka Reachera.
– Już mi to pani puszczała – przypomniał.
– Dlaczego tak powiedział? – zapytała Helen.
– To właśnie mam pani wyjaśnić?
Kiwnęła głową.
– Nie potrafię.
– Logicznie rzecz biorąc, jest pan ostatnią osobą, z którą chciałby się widzieć.
– Racja.
– Czy mógł mieć jakieś wątpliwości co do pańskich emocji? Przed czternastoma laty?
– Nie sądzę. Wyraziłem się wystarczająco jasno.
– Dlaczego więc prosił teraz, żeby pana sprowadzić?
Reacher nie odpowiedział. Kelnerka przyniosła posiłek i zaczęli jeść. Pomarańcze, orzechy włoskie, ser gorgonzola, rozmaite liście i warzywa oraz winny sos z jeżyn. Całkiem niezłe. A kawa była w porządku.
– Chcę przesłuchać całą taśmę.
Odłożyła widelec i wcisnęła klawisz powrotnego przewijania. Trzymała rękę jak pianistka, każdy palec na innym klawiszu. Miała długie palce. Nie nosiła pierścionków. Umalowane paznokcie, równo przycięte. Nacisnęła klawisz odtwarzania i podniosła widelec. Reacher przez chwilę nie słyszał żadnego dźwięku, dopóki nie skończyła się taśma rozbiegowa. Potem usłyszał więzienne odgłosy. Echa, brzęk metalu w oddali. Ludzki oddech. Odgłos otwierania drzwi i siadania na krześle. Nie było chrobotu przesuwania. Więzienne krzesło, przyśrubowane do podłogi. Adwokat zaczął mówić. Był stary i znudzony. Nie miał ochoty tam być. Wiedział, że Barr jest winny. Przez chwilę wygłaszał komunały. Zirytował się milczeniem Barra. Potem rzekł ze zniechęceniem: Nie pomogę panu, jeśli pan sam nie chce sobie pomóc. Zapadła bardzo długa cisza, a później znów rozległ się głos Barra, poruszonego, mówiącego prosto do mikrofonu: Mają niewłaściwego faceta. Barr powtórzył to. Potem prawnik zaczął od nowa, nie wierząc mu, mówiąc, że mają wszystkie dowody, szukając jakiegoś sensu tej wypowiedzi. Potem Barr poprosił o sprowadzenie Reachera, dwukrotnie, a adwokat też dwa razy spytał, czy Reacher jest lekarzem. Następnie Barr wstał i odszedł. Słychać było łomotanie w drzwi, a potem zapadła cisza.