Выбрать главу

kusjami. Jakby było mu przykro, że wysiłki Reachera spełzły na niczym.

Czternaście lat później nie przyznał się do winy.

I była jeszcze jedna różnica między tym a poprzednim razem Tyle że Reacher nie potrafił jej uchwycić. Miało to coś wspólnego z tym, jak gorąco było w Kuwejcie.

***

Grigor Linsky wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Zeka. Ten był człowiekiem, dla którego pracował. Nie jakiś tam Zek. Ten Zek. To kwestia szacunku. Zek miał osiemdziesiąt lat, ale wciąż łamał kości tym, którzy nie okazali mu szacunku. Był niczym stary byk. Wciąż silny i agresywny. Dożył osiemdziesięciu lat dzięki tej sile i agresywności. Bez nich umarłby w wieku dwudziestu lat. Albo później, jako trzydziestolatek, kiedy oszalał i w końcu zapomniał, jakie jest jego prawdziwe nazwisko.

– Adwokat wróciła do swojego biura – powiedział Linsky. – Reacher poszedł na wschód First Street. Trzymałem się

z daleka i nie śledziłem go. Jednak nie skierował się na dworzec

autobusowy. Tak więc możemy założyć, że nadal przebywa

w mieście. Podejrzewam, że zatrzymał się w Metropole Palace.

W kierunku, w którym poszedł, nie ma innego hotelu.

Zek nic nie powiedział.

– Czy powinniśmy coś z tym zrobić? – zapytał Linsky.

– Na jak długo przyjechał?

– To zależy. Najwyraźniej przyjechał pomóc.

Zek znów nic nie powiedział.

– Czy powinniśmy coś z tym zrobić? – ponownie spytał

Linsky.

W komórce słychać było tylko szum zakłóceń i oddech starego człowieka.

– Może powinniśmy odwrócić jego uwagę – rzekł Zek. -

Albo go zniechęcić. Powiedziano mi, że był żołnierzem. Tak

więc zapewne będzie postępował w przewidywalny sposób.

Jeśli zatrzymał się w Metropole, nie zostanie tam na noc. Nie

tam. Tam nie ma żadnych rozrywek dla żołnierza. Wybierze

się gdzieś. Zapewne sam. Może mu się coś przytrafić. Użyj wyobraźni. Opracuj dobry scenariusz. Nie posyłaj własnych ludzi. I niech to wygląda na przypadek.

– Obrażenia?

– Co najmniej kilka złamań. Może obrażenia głowy. Może skończy na intensywnej terapii obok swojego przyjaciela, Jamesa Barra.

– A co z tą panią adwokat?

– Zostaw ją w spokoju. Na razie. Później otworzymy tę puszkę z robakami. Jeśli będzie trzeba.

***

Helen Rodin spędziła godzinę za biurkiem. Odebrała trzy telefony. Pierwszy był od Franklina. Wycofywał się.

– Przykro mi, ale to przegrana sprawa – powiedział. – A ja muszę pilnować interesu. Nie mogę dłużej zajmować się nią za darmo.

– Nikt nie lubi beznadziejnych spraw – odparła dyplomatycznie Helen. Jeszcze będzie potrzebowała jego usług. Nie było sensu go naciskać.

– Tym bardziej beznadziejnych spraw pro publico bono - dodał Franklin.

– Jeśli zdobędę fundusze, wrócisz na pokład?

– Jasne – odparł. – Wystarczy, że zadzwonisz.

Zakończyli rozmowę, uprzejmie i z szacunkiem, bez uszczerbku dla wzajemnych stosunków. Następny telefon odebrała dziesięć minut później. Dzwonił ojciec, który sprawiał wrażenie zatroskanego.

– Wiesz, że nie powinnaś była brać tej sprawy – powiedział.

– Raczej nie ma ich zbyt wiele do wyboru.

– Czasem porażka może być zwycięstwem, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.

– A zwycięstwo może być zwycięstwem.

– Nie, zwycięstwo to porażka. Musisz to zrozumieć.

– Czy ty kiedyś z rozmysłem przegrałeś sprawę?

Ojciec nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął ją sondować.

– Czy Jack Reacher cię znalazł? – spytał, co oznaczało: Czy powinienem się niepokoić?

– Owszem – odparła lekkim tonem.

– Był interesujący?

Co miało oznaczać: Czy powinienem się bardzo niepokoić?

– Powiedział coś, co naprawdę dało mi do myślenia.

– Cóż, może powinniśmy to przedyskutować?

Co oznaczało: Proszę, powiedz mi.

– Jestem pewna, że wkrótce to zrobimy. W odpowiednim

czasie.

Jeszcze przez chwilą rozmawiali o niczym i umówili się na obiad. Spróbował jeszcze raz: Proszę, powiedz. Nie zrobiła tego. Skończyli rozmowę. Helen uśmiechnęła się. Nie okłamała go. Nawet nie blefowała. Mimo to miała wrażenie, że dobrze jej poszło. Prawo to gra i jak każda gra ma swoją psychologię.

Trzeci telefon był od Rosemary Barr, ze szpitala.

– James się budzi – oznajmiła. – Wykaszlał rurkę intubacyjną. Odzyskuje przytomność.

– Mówi coś?

– Lekarze twierdzą, że może jutro.

– Będzie coś pamiętał?

– Lekarze mówią, że niewykluczone.

***

Godzinę później Reacher opuścił Metropole. Trzymając się na wschód od First Street, ruszył na północ, w kierunku sklepów, które widział w pobliżu gmachu sądu. Potrzebował ubrania. Takiego, jakie nosi się tutaj. Może nie dżinsowych ogrodniczków, ale na pewno czegoś mniej rzucającego się w oczy od jego stroju z Miami. Ponieważ spodziewał się, że może teraz pojedzie do Seattle. Na kawę. A nie mógł kręcić się po Seattle w jaskrawożółtej koszuli.

W sklepie z ubraniami kupił spodnie, które według etykietki były brązowoszare, a według niego brudnooliwkowe. Znalazł flanelową koszulę prawie w takim samym kolorze. I bieliznę. Zainwestował również w parę skarpetek. Przebrał się w przy-mierzalni i wyrzucił stare ciuchy do kosza na śmieci. Czter-

dzieści dolców za ubranie na cztery dni. Ekstrawagancja, ale za tych dziesięć dolarów dziennie nie musiał taszczyć walizki.

Wyszedł ze sklepu i poszedł na zachód, ku zachodzącemu słońcu. Koszula była trochę za gruba na tę pogodę, ale mógł to naprawić, podwijając rękawy i rozpinając drugi guzik pod szyją. W porządku. Na Seattle będzie w sam raz.

Dotarł do placu i zobaczył, że fontanna znów jest czynna. Zbiornik bardzo wolno napełniał się wodą. Muł na jego dnie miał cal grubości i podnosił się z dna. Kilka osób stało i przyglądało się temu. Inni obojętnie przechodzili obok. Jednak nikt nie szedł tym wąskim przejściem, gdzie zginęły ofiary Barra, a teraz były kwiaty i świeczki. Wszyscy nadkładali drogi. Instynktownie, z szacunku czy strachu – Reacher nie był pewien.

Ostrożnie przeszedł obok kwiatów i usiadł na murku. Za plecami słyszał plusk fontanny, a przed sobą miał piętrowy parking. Słońce grzało mu jedno ramię, drugie znajdowało się w chłodnym cieniu. Pod nogami czuł warstewkę piasku. Spojrzał w lewo, na drzwi budynku, w którym mieścił się wydział komunikacji. Popatrzył w lewo, na samochody sunące estakadą. Wjeżdżały na jej łuk, pnąc się w górę, jeden za drugim, rzędem, pojedynczo. Nie było ich wiele. Ruch był jeszcze słaby, chociaż na First Street już pojawiła się zapowiedź godziny szczytu. Potem znów spojrzał w lewo i zobaczył siadającą obok niego Helen Rodin. Była lekko zdyszana.

– Myliłam się – powiedziała. – Naprawdę trudno pana znaleźć.

– Mimo to udało się to pani – zauważył.

– Tylko dlatego, że zobaczyłam pana przez okno. Zbiegłam po schodach, mając nadzieję, że nie zdąży pan odejść. Pół godziny temu obdzwoniłam wszystkie hotele w mieście i usłyszałam, że w żadnym pana nie ma.

– Hotele nie muszą wiedzieć wszystkiego.

– James Barr się budzi. Może jutro zacznie mówić.