– Czyli wracamy do kogoś, kto uważa, że możesz podważyć dowody. Dlaczego nie policja? Policjanci mogli cię śledzić. Jest ich wielu i mają radiostacje.
– Policjanci stawiają czoło kłopotom. Nie wyręczają się dziewczynami.
– Ona też mogła być policjantką.
Reacher pokręcił głową.
– Za młoda. Zbyt roztrzepana. Za długie włosy.
Helen wyjęła z torebki długopis i napisała coś na serwetce. Podsunęła mu ją.
– To mój numer telefonu komórkowego – powiedziała. – Może ci się przydać.
– Nie sądzę, żeby ktoś chciał dochodzić ode mnie odszkodowania.
– Nie tego się obawiam. Boję się, że możesz zostać aresztowany. Nawet jeśli to nie była sprawka policjantów, mogli zajrzeć do tego baru. Mógł ich wezwać właściciel. Albo szpital. Bo ci trzej chłopcy na pewno wylądowali w szpitalu. A dziewczyna zna teraz twoje przybrane nazwisko. Tak więc możesz mieć kłopoty. Gdybyś miał, wysłuchaj, jak odczytają ci prawa, a potem zadzwoń do mnie.
Reacher uśmiechnął się.
– Uganiasz się za pracą?
– Pilnuję cię.
Reacher podniósł serwetkę. Schował ją do tylnej kieszeni spodni.
– W porządku – powiedział. – Dzięki.
– Wciąż zamierzasz jutro wyjechać?
– Jeszcze nie wiem. Może zostanę i zastanowię się, dlaczego ktoś miałby uciekać się do użycia przemocy w obronie stuprocentowo pewnej sprawy.
Siedząc w swoim samochodzie, Grigor Linsky zadzwonił z telefonu komórkowego do Zeka.
– Nie udało się im – powiedział. – Bardzo mi przykro.
Zek nic nie powiedział, co było gorsze od gniewnej tyrady.
– Nie połączą ich z nami – rzekł Linsky.
– Dopilnujesz tego?
– Oczywiście.
Zek zamilkł.
– Nic się nie stało – powiedział Linsky.
– Chyba że sprowokowaliśmy tego żołnierza – rzekł Zek. – Wtedy może być źle. Nawet bardzo źle. W końcu jest przyjacielem Jamesa Barra. Ten fakt rodzi pewne konsekwencje. Pokaż mu się jeszcze raz. Niewielki nacisk może pomóc. Jednak potem już mu się nie pokazuj.
– Tylko co?
– Kontroluj sytuację – powiedział Zek. – Musimy mieć absolutną pewność, że nie zmieni się ze złej na jeszcze gorszą.
Reacher odprowadził Helen Rodin do taksówki, a potem poszedł na górę do swojego pokoju. Zdjął koszulę, wrzucił ją do umywalki w łazience i namoczył w zimnej wodzie. Nie chciał plam krwi na jednodniowej koszuli. Na trzydniowej mogłyby być. Jednak nie na zupełnie nowej.
Pytania. Było wiele pytań, lecz jak zawsze należało znaleźć odpowiedź na podstawowe, kluczowe pytanie. Dlaczego ktoś miałby uciekać się do użycia przemocy w obronie stuprocentowo pewnej sprawy? Pierwsze nasuwające się pytanie: czy ta sprawa naprawdę jest stuprocentowo pewna? Odtworzył w myś-
lach wydarzenia minionego dnia i usłyszał słowa Alexa Rodina: „Tak mocnych, jak to tylko możliwe. Najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem”. Emerson powiedział: „W najlepszym stylu, jaki widziałem”. A wyglądający jak przedsiębiorca pogrzebowy Bellantonio rzekł: „Najlepsza dokumentacja miejsca zbrodni, jaką zdarzyło mi się opracować”. Oczywiście, oni wszyscy mieli w tym własny zawodowy interes. Przemawiała przez nich duma. Jednak Reacher też widział wyniki pracy Bellantonia. I orzekł: „Sprawa jest murowana, stuprocentowa, jasna jak słońce”.
Czy była?
Owszem, była. Pewna jak śmierć i podatki. Tak pewna, jak to tylko możliwe.
Jednak nie takie było podstawowe pytanie.
Przepłukał koszulę, mocno ją wyżął i rozwiesił na grzejniku w pokoju. Włączył ogrzewanie i otworzył okno. Na zewnątrz nie było ulicznego ruchu. Tylko cisza. Nie jak w Nowym Jorku. Jakby o dziewiątej wieczorem zwijali asfalt. Pojechałem do Indiany, ale była zamknięta. Położył się na łóżku. Wyciągnął się wygodnie. Parująca koszula wypełniła pokój zapachem wilgotnej bawełny.
Jakie było podstawowe pytanie?
Kaseta odsłuchana przez Helen Rodin. Głos Jamesa Barra, niski, chrapliwy, sfrustrowany. Jego żądanie: „Sprowadźcie mi Jacka Reachera”.
Dlaczego tak powiedział?
Kim był Jack Reacher w oczach Jamesa Barra?
Podstawowe pytanie.
Najlepsza dokumentacja miejsca zbrodni, jaką zdarzyło mi się opracować.
Najlepsza, jaką widziałem.
Dlaczego zapłacił za parkowanie?
Będzie pan miał otwarty umysł?
Sprowadźcie mi Jacka Reachera.
Jack Reacher spoglądał na sufit. Pięć minut. Dziesięć. Dwadzieścia. Potem przetoczył się na bok i wyjął z tylnej kieszeni spodni serwetkę. Obrócił się na drugi bok i wybrał numer.
Helen Rodin odpowiedziała po ósmym dzwonku. Miała zaspany głos. Obudził ją.
– Tu Reacher – powiedział.
– Masz kłopoty?
– Nie, ale mam kilka pytań. Czy Barr już odzyskał przytomność?
– Nie, ale niewiele brakuje. Rosemary wróciła do szpitala. Zostawiła mi wiadomość.
– Jaka tu była pogoda w zeszły piątek o piątej?
– Pogoda? W piątek? Raczej taka sobie. Pochmurna.
– Czy to normalne?
– Nie, raczej nie. Zazwyczaj jest słoneczna. Albo deszczowa. O tej porze roku zwykle jedno z dwojga. Częściej jest słonecznie.
– Było ciepło czy zimno?
– Niezbyt zimno. Ale i nie gorąco. Zdaje się, że normalnie.
– Co włożyłaś na siebie, gdy szłaś do pracy?
– Cóż to, zadzwoniłeś poświntuszyć?
– Powiedz.
– To samo co dziś. Żakiet i spodnie.
– Bez płaszcza?
– Nie był mi potrzebny.
– Masz samochód?
– Tak, mam samochód. Jednak do pracy jeżdżę autobusem.
– Jutro weź samochód. Spotkamy się o ósmej w twoim biurze.
– O co chodzi?
– Jutro-powiedział. – O ósmej. A teraz wracaj do łóżka.
Rozłączył się. Wstał z łóżka i sprawdził koszulę. Była ciepła i wilgotna. Do rana wyschnie. Miał nadzieję, że się nie zbiegnie.
5
Reacher zbudził się o szóstej i wziął długi zimny prysznic, ponieważ w pokoju było gorąco. Jednak koszula wyschła. Była sztywna jak deska i wciąż na niego pasowała. Hotelowa restauracja nie przyjmowała zamówień do pokoi. Reacher poszedł zjeść śniadanie. Na ulicach było pełno ciężarówek rozwożących żwir i tłuczeń oraz betoniarek zaspokajających nienasycony apetyt placów budów. Przemknął między nimi i poszedł na południe, w kierunku rzeki. Przekroczył granicę dzielnic. Znalazł bar z typowym menu dla robotników. Wypił kawę i zjadł jajecznicę. Siedząc przy oknie, patrzył na ulicę, szukając kogoś, kto bez celu wystawałby w bramie lub siedział w zaparkowanym samochodzie. Ponieważ śledzono go poprzedniego wieczoru, można było logicznie założyć, że teraz również. Dlatego miał oczy otwarte. Jednak nikogo nie dostrzegł.
Potem poszedł First Street na północ. Słońce miał po prawej. Wykorzystując witryny sklepowe jako lustra, sprawdzał ulicę za plecami. Wielu ludzi podążało w tym samym kierunku co on, ale nikt go nie śledził. Odgadł, że ten ktoś będzie czekał na niego na placu, chcąc potwierdzić to, czego z pewnością się domyślał: świadek poszedł do biura adwokata.
Fontanna wciąż była czynna. Zbiornik napełnił się już prawie do połowy. Kwiaty i świece nadal tam były, równo ustawione, starsze o kolejny dzień, trochę bardziej wyblakłe, trochę bardziej zwiędnięte. Pomyślał, że będą tu jeszcze mniej więcej tydzień.