– Dziękuję – odparł Reacher i wziął karteczkę.
Toyota rudzielca zapaliła przy pierwszym obrocie kluczyka. Reacher zostawił silnik na jałowym biegu, obejrzał tylne sie-
dzenie i popawił lusterko. Zapiął pas i przymocował kartkę do tablicy rozdzielczej. Teraz nie widział szybkościomierza, ale niezbyt ciekawiły go informacje, jakie ten mógł mu dostarczyć. Interesowało go tylko to, ile benzyny jest w zbiorniku, a wyglądało na to, że więcej niż dosyć, aby przejechać pięć mil tam i pięć z powrotem.
Adres sugerował, że Jeb 0liver mieszkał w wolno stojącym domu na peryferiach. Łatwiej znaleźć takie numery niż ulicę mającą nazwę, na przykład Elm Street lub Maple Street. Reacher wiedział z doświadczenia, że niektóre miasta mają więcej ulic o nazwach drzew niż samych drzew.
Wyjechał z parkingu i ruszył na północ, do rozjazdu w kształcie koniczynki. Tam zobaczył typowy las znaków. Wypatrzył ulicę o podanym numerze. Skręcała pod ostrym kątem, najpierw w prawo, a potem w lewo. Na wschód, a potem na północ. Silnik samochodu cicho mruczał. Wóz był trochę za wysoki przy tym rozstawie kół i przez to trochę niestabilny na zakrętach, ale się nie przewracał. Mały silnik ciężko pracował. Wnętrze pachniało perfumami.
Odcinek ulicy biegnący ze wschodu na zachód pokrywał się z jakąś większą drogą trzeciej kategorii. Jednak po skręcie na północ szosa się zwężała, a jej pobocza stały się nierówne. Po obu stronach ciągnęły się pola uprawne. Jakieś rośliny ozime posadzono na nich w olbrzymich kręgach. Ramiona spryskiwaczy poruszały się leniwie. Naroża pól, gdzie nie padały krople wody, były nieuprawiane i kamieniste. W wyniku takiego nawadniania tracono ponad dwadzieścia procent areału z każdego akra, ale Reacher doszedł do wniosku, że może to być rozsądne w takich miejscach, gdzie ziemi jest mnóstwo, a spryskiwaczy nie.
Przejechał jeszcze cztery mile wśród pól, mijając pół tuzina bocznych dróg ze stojącymi przy nich skrzynkami na listy. Na skrzynkach były numery, a dróżki odchodziły na zachód lub na wschód, do niewielkich gospodarstw, znajdujących się dwieście jardów od szosy. Patrzył na te numery i zwolnił przed domem Olivera. Przy dróżce stała skrzynka pocztowa, niczym nieróżniąca się od innych, na słupku z dwóch ułożonych jeden
na drugim betonowych bloczków. Numer był namalowany białą farbą na prostokątnym kawałku spłowiałej od deszczu dykty, przymocowanej drutem do betonu. Dróżka była wąska: dwie» błotniste koleiny i porośnięty chwastami garb pośrodku. W błocie pozostały wyraźnie odciśnięte ślady opon. Nowe ogumienie, szerokie, agresywne, dużej furgonetki. Na pewno nie kupione w sklepie za 99 $.
Reacher skręcił i toyota zaczęła podskakiwać na wybojach. Na końcu dróżki widział drewniany domek, za nim stodołę i czysty czerwony pick-up. Samochód stał przodem do wyjazdu i miał masywną, chromowaną kratownicę chłodnicy. Dodge ram, pomyślał Reacher. Zaparkował przed nim i wysiadł. Dom i stodoła miały ze sto lat, ale samochód najwyżej miesiąc. Dodge miał potężny silnik, obszerną kabinę, napęd na cztery koła i olbrzymie opony. Zapewne był wart więcej niż dom, który wyglądał na zaniedbany i mógł przetrzymać najwyżej tę jedną zimę. Stodoła była w niewiele lepszym stanie. Jednak miała nowe żelazne zawiasy i została zamknięta na kiepską kłódkę.
Wokół panowała cisza, którą zakłócał tylko szmer kropel wody, tryskających z leniwie obracających się w oddali opryskiwaczy. Nikogo. Żadnego ruchu na drodze. Żadnego szczekania psów. Powietrze było nieruchome, przesycone ostrym zapachem nawozu i ziemi. Reacher podszedł do drzwi frontowych i dwukrotnie uderzył w nie otwartą dłonią. Żadnej reakcji. Spróbował jeszcze raz. Brak reakcji. Przeszedł na tyły domu i znalazł tam kobietę na bujanym fotelu. Była chuda, z cerą jak rzemień, w spranej bawełnianej sukience. W ręku trzymała butelkę z jakimś złocistym płynem. Zapewne miała pięćdziesiąt lat, ale równie dobrze można jej było dać siedemdziesiąt lub czterdzieści – gdyby wzięła kąpiel i przespała kilka godzin. Jedną nogę podwinęła pod siebie, a drugą kołysała fotel. Była boso.
– Czego pan chce? – spytała.
– Jeba – odparł Reacher.
– Nie ma go tu.
– W pracy też.
– Wiem.
– Zatem gdzie jest?
– Skąd mam wiedzieć?
– Jest pani jego matką?
– Tak, jestem. Myśli pan, że go ukrywam? To niech pan szuka.
Reacher nic nie powiedział. Kobieta patrzyła na niego i kołysała się na fotelu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. Butelka bezpiecznie spoczywała na podołku.
– Nalegam – powiedziała kobieta. – Mówię serio. Niech pan przeszuka ten przeklęty dom.
– Wierzę pani na słowo.
– Dlaczego?
– Ponieważ skoro namawia mnie pani do przeszukania domu, to oznacza, że Jeba tu nie ma.
– Jak powiedziałam. Nie ma go tu.
– A w stodole?
– Jest zamknięta z zewnątrz. Jest do niej tylko jeden klucz i to on go ma.
Reacher patrzył i milczał.
– Poszedł sobie – powiedziała kobieta. – Zniknął.
– Zniknął?
– Mam nadzieję, że tylko chwilowo.
– Czy to jego samochód?
Kobieta kiwnęła głową. Pociągnęła łyczek z butelki.
– Poszedł pieszo? – dociekał Reacher.
– Ktoś go podwiózł. Jakiś znajomy.
– Kiedy?
– Wczoraj późnym wieczorem.
– Dokąd?
– Nie mam pojęcia.
– Niech pani spróbuje zgadnąć.
Kobieta wzruszyła ramionami, zakołysała fotelem, pociągnęła łyk.
– Pewnie daleko stąd – powiedziała. – Wszędzie ma
znajomych. Może do Kalifornii lub Arizony. Albo do Teksasu.
Albo Meksyku.
– To była zaplanowana podróż? – zapytał Reacher.
Kobieta otarła szyjkę butelki rąbkiem sukni i podała ją Reacherowi. Odmownie pokręcił głową. Usiadł na stopniu ganku. Stare deski zaskrzypiały pod jego ciężarem. Fotel kołysał się, do przodu i do tyłu. Było niemal zupełnie cicho. Prawie, ale nie całkiem. Każdemu wychyleniu fotela towarzyszył cichy zgrzyt, a potem skrzypnięcie desek ganku. Reacher poczuł stęchły zapach poduszek i woń taniej whisky.
– Karty na stół, kimkolwiek jesteś, do diabła – rzekła kobieta. – Jeb utykał, kiedy wczoraj wieczorem wrócił do domu. Miał rozbity nos. Domyślam się, że to pan mu go rozbił.
– Dlaczego?
– A kto inny mógłby go szukać? Domyślam się, że zaczął coś, czego nie potrafił skończyć.
Nic nie powiedział.
– Tak więc uciekł – mruknęła kobieta. – Cipa.
– Dzwonił do kogoś wieczorem? Albo ktoś do niego?
– Skąd mam wiedzieć? Dzwoni tysiąc razy dziennie i odbiera tysiąc telefonów. Komórka to najważniejsza rzecz w jego życiu. Poza samochodem.
– Widziała pani, z kim odjechał?
– Z jakimś facetem. Czekał na niego na szosie. Nie podjechał pod dom. Niewiele widziałam. Było ciemno. Białe światła z przodu, czerwone z tyłu, jak każdy samochód.
Reacher kiwnął głową. W błocie zostały tylko jedne ślady opon – dużego pick-upa. Wóz czekający na szosie to prawdopodobnie zwykły samochód osobowy, mający za niskie zawieszenie, żeby jeździć po polnych drogach.
– Powiedział, jak długo go nie będzie? Kobieta tylko pokręciła głową.
– Bał się czegoś?
– Był znużony. Oklapnięty.
Oklapnięty. Jak ruda dziewczyna ze sklepu z częściami samochodowymi.
– W porządku – powiedział Reacher. – Dziękuję.
– Teraz pan sobie pójdzie?
– Tak – odparł Reacher.
Wrócił tą samą drogą, którą przyszedł, słuchając poskrzypywania fotela i szmeru kropel wody. Tyłem dojechał aż do szosy, zawrócił i pojechał na południe.