Выбрать главу

Marriott Suites, pomyślał Reacher. Tam się skieruje. Zjedzie

z autostrady, skieruje się na południe do miasta, skręci w lewo na wschód i już jest na miejscu – trzy przecznice od sądu, można dojść na piechotę, śniadanie w cenie. Pracownik biura zapewne wydrukował mapkę ściągniętą z Internetu i podpiął do planu podróży. Starał się. Hutton właśnie tak działała na ludzi.

Zapamiętał numer Marriotta i odłożył książkę na miejsce. Potem poszedł do holu i zadzwonił z automatu telefonicznego.

– Chcę potwierdzić rezerwację – powiedział.

– Nazwisko?

– Hutton.

– Tak, mamy pokój. Apartament na jedną noc.

– Dziękuję – powiedział Reacher i odłożył słuchawkę.

Przyleci wczesnym rejsem z Waszyngtonu. Po dwudziestu latach służby wstanie o piątej, w taksówce będzie o szóstej, a o siódmej na pokładzie samolotu. Najpóźniej o dziewiątej będzie w Indianapolis. O dziewiątej trzydzieści wyjdzie z biura Hertza. Jazda zajmie jej dwie i pół godziny. Przybędzie w południe. Za godzinę.

Wyszedł z holu, przeszedł przez plac i skierował się na północny wschód, mijając biuro werbunkowe i tyły gmachu sądu. Bez trudu znalazł Marriotta, zajął stolik w kawiarni i czekał.

***

Helen Rodin zadzwoniła do Rosemary Barr. Nie zastała jej w pracy. Recepcjonistka była tym najwyraźniej zakłopotana. Helen zadzwoniła na numer domowy i Rosemary odebrała telefon po drugim dzwonku.

– Dali ci wolne? – zapytała Helen.

– Urlop bezpłatny – powiedziała Rosemary. – Sama o niego poprosiłam. Wszyscy traktowali mnie z rezerwą.

– To okropne.

– Tacy są ludzie. Muszę opracować plan działania. Może będę musiała się wyprowadzić.

– Potrzebna mi lista przyjaciół twojego brata – oświadczyła Helen.

– Nie miał żadnych. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, prawda? A jego nikt nie odwiedził. Nikt mnie nie pytał, jak on się czuje.

– Myślę o tym, co było przedtem – rzekła Helen. – Muszę wiedzieć, z kim się widywał, z kim przebywał, kto dobrze go znał. Szczególnie interesują mnie nowi znajomi.

– Nie zawarł żadnych nowych znajomości – odparła Rosemary. – Przynajmniej ja o żadnych nie wiem.

– Jesteś pewna?

– Całkowicie.

– A starzy znajomi?

– Masz dużą kartkę papieru?

– Cały blok.

– Cóż, nie będzie ci potrzebna. Wystarczy etykietka z pudełka zapałek. James jest całkowicie samowystarczalny.

– Musiał mieć jakichś kolegów.

– Chyba paru – powiedziała Rosemary. – Jest niejaki Mike, który mieszka obok. Rozmawiają o trawnikach i baseballu, no wiesz, o męskich sprawach.

Mike, zapisała Helen. Męskie sprawy.

– Jeszcze ktoś? Zapadła długa cisza.

– Był jakiś Charlie – powiedziała Rosemary.

– Opowiedz mi o tym Charliem – poprosiła Helen.

– Niewiele o nim wiem. Nigdy go nie poznałam.

– Jak długo zna go James?

– Od lat.

– Włącznie z tymi, kiedy mieszkałaś razem z nim?

– Nigdy nie przychodził, kiedy ja tam byłam. Widziałam go tylko raz. Właśnie wychodził, kiedy wróciłam do domu. Zapytałam, kto to był. James powiedział, że to Charlie, jakby mówił o starym kumplu.

– Jak wyglądał?

– Niski. Ma dziwne włosy. Jak czarna szczotka do czyszczenia toalety.

– Miejscowy?

– Chyba tak.

– Po co się spotykali?

Znów długa cisza.

– Broń – powiedziała w końcu Rosemary. – Obaj się

nią interesowali.

Charlie, zapisała Helen. Broń.

***

Donna Bianca spędziła trochę czasu przy telefonie komórkowym i sprawdziła połączenia z Waszyngtonu i Indianapolis. Dowiedziała się, kiedy wylatują samoloty i że lot trwa trzydzieści pięć minut. Doszła do wniosku, że osoba mająca stawić się w sądzie o czwartej nie przyleci później niż o drugiej trzydzieści pięć. Co oznaczało, że opuści Indianapolis o drugiej, a zatem powinna być tam najpóźniej o pierwszej trzydzieści, żeby zdążyć się przesiąść. Czyli powinna odlecieć z międzynarodowego lotniska w Waszyngtonie o jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej. Nie było takiego połączenia. Ostami bezpośredni lot z Waszyngtonu do Indianapolis był o dziewiątej trzydzieści. Samoloty odlatywały rano i wieczorem. W dzień nie było żadnego połączenia.

– Przyleci o dwunastej trzydzieści pięć – orzekła. Emerson spojrzał na zegarek. Za kwadrans dwunasta.

– Co oznacza, że Reacher wkrótce tu będzie – rzekł.

***

Za dziesięć pierwsza w budynku, w którym mieściło się biuro Helen Rodin, pojawił się kurier z sześcioma dużymi tekturowymi pudłami, zawierającymi kopie dowodów zebranych przez prokuraturę. Jawność dowodów, gwarantowana przepisami. Zgodnie z kartą praw. Kurier zadzwonił z dołu i Helen kazała mu wejść na górę. Musiał obrócić dwa razy swoim ręcznym wózkiem. Ustawił pudła w pustym sekretariacie. Helen podpisała pokwitowanie i odszedł. Wtedy otworzyła pudła. Było w nich mnóstwo dokumentów i dziesiątki fotografii. Oraz jedenaście nowych kaset VHS. Każda z nich miała ładnie wydrukowany numer, odnoszący się do notarialnie poświadczonego spisu, zgodnie z którym były wiernymi i kompletnymi

kopiami taśm z kamer bezpieczeństwa na parkingu, sporządzonymi przez niezależną firmę. Helen wyjęła je i położyła osobno. Będzie musiała zabrać je do domu i obejrzeć na własnym magnetowidzie. W biurze nie miała wideo ani telewizora.

***

W kawiarni w Marriotcie był telewizor. Zamontowany wysoko w rogu na czarnym wysięgniku przyśrubowanym do ściany. Głos był wyłączony. Reacher patrzył na reklamę, w którym dziewczyna w cieniutkiej sukience biegała po łące. Nie wiedział, co właściwie zachwalała potencjalnym klientom. Może sukienkę albo makijaż, szampon lub lekarstwo przeciwalergiczne. Potem pojawiły się przewijane napisy. Południowe wiadomości. Reacher spojrzał na zegarek. Dokładnie dwunasta. Zerknął w kierunku kontuaru recepcji. Ani śladu Hutton. Jeszcze nie. Znów spojrzał na ekran. Pojawiła się na nim Ann Yanni. Chyba na żywo, na jakiejś śródmiejskiej ulicy. Przed hotelem Metropole Palace. Przez chwilę niemo i poważnie poruszała wargami, a potem na ekranie pokazali film nakręcony o świcie. Uliczka. Policyjna taśma. Jakiś kształt pod białym prześcieradłem. Potem znów zbliżenie. Fotografii z prawa jazdy. Jasna skóra. Zielone oczy. Rude włosy. Pod brodą kartonik z napisem: Alexandra Dupree.

Alexandra. Sandy.

Teraz posunęli się za daleko, pomyślał Reacher.

Zadrżał.

O wiele za daleko.

Patrzył w ekran. Twarz Sandy wciąż na nim była. Potem znów pokazano film nakręcony o świcie, a na nim Emersona. Wywiad. Yanni podsuwała mu mikrofon pod nos. Detektyw mówił. Yanni zabrała mikrofon i zadała jakieś pytanie. Emerson znów powiedział kilka zdań. Oczy miał puste i znużone, i mrużył je w ostrym świetle. Pomimo ściszonej fonii Reacher wiedział, co mówi policjant. Obiecywał pełne i drobiazgowe śledztwo. Dostaniemy tego faceta, mówił.

– Zobaczyłam cię od drzwi – powiedział ktoś. A potem

dodał: – I pomyślałam sobie, czy ja nie znam tego gościa?

Reacher oderwał wzrok od telewizora.

Eileen Hutton stała tuż przed nim.

Włosy miała krótsze. Nie była opalona. Wokół jej oczu dostrzegł drobne zmarszczki. Jednak poza tym wyglądała tak samo jak przed czternastoma laty. I równie dobrze. Średniego wzrostu, szczupła, zgrabna. Zadbana. Pachnąca. Kobieca jak diabli. Nie przytyła ani funta. Miała na sobie cywilne ubranie. Spodnie khaki, biały podkoszulek, a na nim rozpiętą niebieską koszulę. Półbuciki, na gołych stopach, zero makijażu i biżuterii.