Выбрать главу

– Może się spieszył?

– Miał samopowtarzalną broń. Poczta głosowa zarejestrowała sześć strzałów w ciągu czterech sekund. Co oznacza, że mógł oddać dziesięć strzałów w niecałe siedem sekund. Te trzy sekundy nie miałyby żadnego znaczenia.

Helen nic nie powiedziała.

– Zapytałem go – powiedział Reacher. – Kiedy widziałem się z nim w szpitalu. Spytałem go, jak by to zrobił,

teoretycznie. Jakbyśmy omawiali plan akcji. Zastanowił się.

Zna ten teren. Powiedział, że zaparkowałby na estakadzie.

Za biblioteką. Powiedział, że opuściłby szybę i opróżnił magazynek.

Helen nadal milczała.

– Tymczasem on nie opróżnił magazynka – rzekł Reacher. – Przestał strzelać po oddaniu sześciu strzałów. Przerwał ogień. Chłodno i spokojnie. A to całkowicie zmienia sytuację. Nie był szaleńcem, który zamierza sterroryzować całe miasto. I nie popchnięto go do tego dla rozkoszy rzezi. To nie był przypadek, Helen. Tego nie zrobił psychol. Ten ktoś miał w tym własny, jasno wytyczony cel. Dlatego na tę sprawę należy spojrzeć z innego punktu widzenia. Powinniśmy byli dostrzec to wcześniej. Powinniśmy zrozumieć, że istotne są ofiary, a nie strzelec. To nie byli tylko pechowcy, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie.

– Byli celami? – spytała Helen.

– Starannie dobranymi – odparł Reacher. – I gdy tylko zostali zlikwidowani, Barr spakował zabawki i odjechał. Z czterema kulami w magazynku. Snajper psychopata nie poprzestałby na tym. Naciskałby spust, aż opróżniłby magazynek. To nie była bezmyślna rzeź. To był zamach.

W biurze zapadła cisza.

– Musimy dobrze przyjrzeć się ofiarom – rzekł Reacher. – I dowiedzieć się, kto chciał ich śmierci. To doprowadzi

nas do tego, kogo szukamy.

Helen Rodin nie poruszyła się.

– I musimy to zrobić naprawdę szybko – dodał Reacher. – Ponieważ nie mam wiele czasu, a już straciliśmy

prawie trzy dni, patrząc na to wszystko od dupy strony.

***

Zmęczony trzydziestoletni lekarz kończył swój popołudniowy obchód na piątym piętrze szpitala stanowego. Jamesa Barra zostawił sobie na koniec. Częściowo dlatego, że nie oczekiwał żadnych dramatycznych zmian jego stanu zdrowia, a częściowo dlatego, że nic go to nie obchodziło. Opiekowanie się chorymi złodziejami i oszustami to wystarczająco niemiłe zajęcie, ale leczenie wielokrotnego zabójcy to absurd. Podwójny absurd, bo gdy tylko Barr stanie na nogi, znów zostanie przywiązany do łóżka i jakiś inny lekarz wstrzyknie mu truciznę.

Trudno jednak zignorować nakazy etyki lekarskiej oraz nawyk, a także poczucie obowiązku, rutynę i przepisy. Toteż lekarz wszedł do pokoju Barra i wziął jego kartę choroby. Wyjął długopis, spojrzał na aparaturę, popatrzył na pacjenta. Ten odzyskał przytomność. Poruszał gałkami ocznymi.

Przytomny, zanotował lekarz.

– Zadowolony? – zapytał lekarz.

– Niezbyt – odparł Barr. Komunikatywny, zapisał lekarz.

– Paskudna sprawa – rzekł i odłożył długopis.

Kajdanki na prawej ręce Barra cicho pobrzękiwały o metalową ramę łóżka. Prawa dłoń drżała, palce były lekko przykurczone, a kciuk i palec wskazujący nieustannie się ruszały, jakby pacjent próbował uformować z nieistniejącej bryłki wosku idealną kulę.

– Proszę przestać – powiedział lekarz.

– Co przestać?

– Ruszać ręką.

– Nie mogę.

– To nowa przypadłość?

– Mam ją od paru lat.

– Nie zaczęła się dopiero po przebudzeniu?

– Nie.

Lekarz spojrzał na kartę. Wiek: czterdzieści jeden lat.

– Pije pan?

– Raczej nie – odparł Barr. – Czasem wypiję łyk, żeby łatwiej zasnąć.

Lekarz nie uwierzył mu i przewrócił kartkę, żeby sprawdzić wyniki analiz toksykologicznych oraz badań wątroby. Jednak W organizmie Barra nie wykryto żadnych substancji toksycznych, a wątrobę miał zdrową. Nie pije. Nie jest pijakiem. Wykluczone.

– Czy był pan ostatnio u swojego lekarza? – zapytał.

– Nie jestem ubezpieczony.

– Zesztywnienie rąk i nóg?

– Lekkie.

– Czy druga dłoń też tak panu drży?

– Czasem.

Lekarz znów wyjął długopis i nagryzmolił u dołu karty: Zauważono drżenie prawej dłoni, niepourazowe, alkoholizm wykluczony, zesztywnienie kończyn, możliwe wczesne stadium PA?

– Co mi jest? – zapytał Barr.

– Zamknij się – rzekł lekarz.

Potem, spełniwszy swój obowiązek, przyczepił kartę z powrotem do uchwytu w nogach łóżka i opuścił pokój.

***

Helen Rodin przetrząsnęła kartony z materiałem dowodowym i znalazła listę zarzutów postawionych Jamesowi Barrowi. Oprócz rozlicznych naruszeń prawa stan Indiana wymieniał pięciokrotne zabójstwo pierwszego stopnia o znamionach wymagających zaostrzenia kary i zgodnie z przepisami podawał imiona, nazwiska, płeć, wiek, adresy i zawody wszystkich pięciu ofiar. Helen przejrzała listę, wodząc palcem w dół kolumn z adresami i zawodami.

– Nie widzę żadnego oczywistego powiązania – powiedziała.

– Wcale nie twierdziłem, że oni wszyscy byli celami – odparł Reacher. – Zapewne była nim tylko jedna osoba. Najwyżej dwie. Pozostałe zabito, żeby zatrzeć ślady. Zamach upozorowany na masakrę. Tak mi się zdaje.

– Wezmę się do pracy – powiedziała.

– Zobaczymy się jutro.

Zszedł po schodach, zamiast skorzystać z windy, i niezauważony dotarł na parking. Wyszedł na ulicę, przeszedł na drugą stronę i znikł w cieniu estakady. Niewidzialny człowiek. Życie w mroku. Uśmiechnął się. Przystanął.

Postanowił poszukać płatnego telefonu.

Znalazł go na bocznej ścianie sklepiku spożywczego „Mar- tha's”, dwie przecznice na północ od taniego sklepu z odzieżą, w którym robił zakupy. Telefon znajdował się naprzeciw szerokiego zaułka, który wykorzystywano jako niewielki parking. Na wszystkich sześciu kopertach stały samochody. Za nimi

wznosił się mur, pokryty na górze tłuczonym szkłem. Za spożywczym zaułek skręcał pod kątem prostym. Reacher domyślił się, że niedaleko znów skręca i łączy się na południu z równoległą ulicą.

Bezpieczne miejsce, pomyślał.

Wyjął z kieszeni przedartą wizytówkę Emersona. Wybrał numer telefonu komórkowego. Zadzwonił. Oparł się ramieniem o mur, mając na oku oba końce zaułka i słuchając pomrukiwania dzwonka.

– Tak? – zgłosił się Emerson.

– Zgadnij kto – powiedział Reacher.

– Reacher?

– Zgadłeś za pierwszym razem.

– Gdzie jesteś?

– Wciąż w mieście.

– Gdzie?

– Niedaleko.

– Wiesz, że cię szukamy, prawda?

– Tak słyszałem.

– Musisz się zgłosić.

– Nie sądzę.

– No to cię znajdziemy – rzekł Emerson.

– Myślisz, że zdołacie?

– Z łatwością.

– Znasz niejakiego Franklina?

– Pewnie, że znam.

– Zapytaj go, czy to łatwe.

– Wtedy było inaczej. Mogłeś być wszędzie.

– Obstawiliście motel?

Zapadła cisza. Emerson nie odpowiedział.

– Trzymaj tam swoich ludzi – poradził Reacher. – Może tam wrócę. Ale niekoniecznie.

– Znajdziemy cię.

– Nie macie szans. Nie jesteście dość dobrzy.