Reacher ponownie spojrzał na zegarek i czekał.
Policjanci wyszli po ośmiu minutach. Zatrzymali się przy drzwiach hotelu – dwie małe sylwetki w oddali. Jeden z nich
przechylił głowę i zameldował przez radio negatywny wynik poszukiwań, po czym wysłuchał następnych rozkazów, adresu kolejnej potencjalnej kryjówki do sprawdzenia albo następnego nazwiska. Rutyna. Bawcie się dobrze, chłopcy, pomyślał Reacher. Ponieważ dla mnie będzie to miły wieczór. Na pewno. Patrzył, jak odjeżdżali, i zaczekał jeszcze minutę, na wypadek gdyby zawrócili w jego stronę. Potem wyszedł zza ceglanej osłony śmietnika i poszedł do Eileen Hutton.
Grigor Linsky czekał w swoim samochodzie na parkingu przed supermarketem, naprzeciw witryny całkowicie zamalowanej gigantycznym pomarańczowym napisem, reklamującym mieloną wołowinę po bardzo niskiej cenie. Stara i śmierdząca, pomyślał Linsky. Albo zarobaczona. Jak mięso zwierząt, które kiedyś zabijaliśmy z Zekiem na posiłek. Słowo „zabijaliśmy” było kluczowe. Linsky nie miał żadnych złudzeń. Zek i on byli złymi ludźmi, a życie uczyniło ich jeszcze gorszymi. Cierpienia ich nie uszlachetniły ani nie nauczyły współczucia, wręcz przeciwnie. Ci, którzy w ich sytuacji okazywali szlachetne odruchy lub współczucie, umierali po kilku godzinach. Jednak on i Zek przetrwali jak szczury w kanałach, wyzbywając się wszelkich zahamowań, walcząc zębami i pazurami, zdradzając silniejszych i podporządkowując sobie słabszych.
I nauczyli się. A co sprawdza się raz, sprawdza się zawsze.
Linsky spojrzał w lusterko i zobaczył nadjeżdżający samochód Raskina. Był to lincoln town car, stary i toporny, czarny i zakurzony, wyglądający jak postrzelany okręt. Raskin zatrzymał go tuż za jego wozem i wysiadł. Wyglądał na tego, kim był – drugorzędnego moskiewskiego łobuza. Przysadzisty, szeroka twarz, tania kurtka skórzana, beznamiętne spojrzenie. Czterdziestokilkuletni. I głupi, zdaniem Linsky'ego, a jednak przetrwał ostatni zryw Armii Czerwonej w Afganistanie, co o czymś świadczyło. Mnóstwo ludzi mądrzejszych od Raskina nie wróciło w jednym kawałku albo wcale nie wróciło. Co dowodziło umiejętności przetrwania, którą to cechę Zek najbardziej cenił.
Raskin otworzył tylne drzwiczki i usiadł za Linskym. Nie odezwał się. Tylko podał mu cztery egzemplarze plakatu sporządzonego przez Emersona. Dostarczył je Zek. Linsky nie wiedział, jak Zek je zdobył. Jednak mógł się domyślić. Plakaty były bardzo dobre. Podobieństwo uderzające. Odegrają swoją rolę.
– Dziękuję – rzekł uprzejmie Linsky.
Raskin nie odpowiedział.
Chenko i Vladimir pojawili się dwie minuty później, w cadillacu Chenki. Prowadził jak zawsze Chenko. Zaparkował za lincolnem Raskina. Trzy duże czarne samochody, ustawione rzędem – kondukt pogrzebowy Jacka Reachera. Linsky uśmiechnął się pod nosem. Chenko i Vladimir wysiedli z samochodu i ruszyli, jeden mały i ciemnowłosy, drugi wielki i o blond Włosach. Wsiedli do cadillaca Linsky'ego. Chenko usiadł z przodu, Vladimir z tyłu obok Raskina, tak więc licząc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, w samochodzie był siedzący za kierownicą Linsky, potem Chenko, Vladimir i na końcu Raskin. Właściwy porządek dziobania, instynktownie przestrzegany. Linsky znów się uśmiechnął i rozdał trzy kopie plakatu. Jedną zatrzymał sobie, chociaż jej nie potrzebował. Już wielokrotnie Widział Jacka Reachera.
– Zaczynamy natychmiast – powiedział. – Od samego
początku. Zakładamy, że policja coś przeoczyła.
Reacher otworzył drzwi awaryjne, wyjął z zamka zwitek kartonu i schował go do kieszeni. Wszedł do środka i pozwolił, by drzwi zamknęły się na zatrzask. Poszedł korytarzem do windy i pojechał na drugie piętro. Zapukał do drzwi Hutton. przypomniał sobie cytat z jakiegoś filmu o prawnikach marynarki wojennej, w którym Jack Nicholson grał twardego pułkownika piechoty morskiej: Nie ma to jak kobieta, której rano musisz salutować.
Hutton nie spieszyła się z otwieraniem drzwi. Domyślił się, ze pozbywszy się policjantów, poszła spać. Nie spodziewała się, że znów ktoś jej przeszkodzi. W końcu jednak drzwi się otworzyły i zobaczył ją. Miała na sobie szlafrok i było widać,
że dopiero co wyszła spod prysznica. Padające z tyłu światło podświetlało jej włosy. Na korytarzu panował półmrok, a pokój wyglądał miło i zachęcająco.
– Wróciłeś – powiedziała.
– Myślałaś, że nie wrócę?
Wszedł do apartamentu, a ona zamknęła za nim drzwi.
– Dopiero co byli tu policjanci – powiedziała.
– Wiem – odparł. – Obserwowałem ich.
– Gdzie byłeś?
– W śmietniku dwie przecznice stąd.
– Chcesz się umyć?
– To był czysty śmietnik. Za sklepem obuwniczym.
– Chcesz pójść na kolację?
– Wolałbym zjeść w pokoju – odparł. – Nie chcę się pokazywać, jeśli nie muszę.
– W porządku. Całkiem rozsądnie. Zjemy tutaj.
– Jeszcze nie teraz.
– Mam się ubrać?
– Jeszcze nie teraz.
– Dlaczego nie? – spytała po sekundzie wahania.
– Musimy coś dokończyć.
Popatrzyła na niego w milczeniu.
– Miło znów cię widzieć – powiedział.
– Minęły dopiero trzy godziny – zauważyła.
– Mówiłem ogólnie. Po tak długim czasie.
Potem podszedł bliżej i wziął jej twarz w dłonie. Jak niegdyś, wsunął czubki palców w jej włosy, a kciukami dotknął kości policzkowych.
– Czy powinniśmy? – zapytała.
– Nie chcesz?
– Minęło czternaście lat.
– To jak jazda na rowerze.
– Myślisz, że będzie tak samo?
– Lepiej.
– O ile lepiej?
– Zawsze było dobrze – powiedział. – Czyż nie? O ile
lepiej może być?
Przez długą chwilę stała nieruchomo. Potem zarzuciła mu ręce na szyję, a on pochylił głowę i pocałowali się. Potem znowu, mocniej. I znów, dłużej. Czternaście lat znikło. Ten sam smak, te same wrażenia. To samo podniecenie. Wyciągnęła mu koszulę ze spodni i rozpięła ją od dołu do góry, pospiesznie. Kiedy uporała się z ostatnim guzikiem, przesunęła dłoń po jego piersiach, ramionach, plecach, aż dotarła do talii i brzucha. Zrzucił z nóg tenisówki. I skarpetki. Kopniakiem pozbył się spodni i rozwiązał jej pasek. Szlafrok się rozchylił.
– Do licha, Hutton – powiedział. – Nic się nie zmieniłaś.
– Ty też – powiedziała.
Potem ruszyli w kierunku łóżka, potykając się, gorączkowo, przytuleni, jak jakieś dziwne czworonogie zwierzę.
Grigor Linsky pojechał na południowy koniec miasta. Sprawdził bar sałatkowy, a potem doki. Zawrócił i zaczął krążyć po wąskich uliczkach, objeżdżając kolejne kwartały domów, przystając na skrzyżowaniach, żeby popatrzeć na chodniki. Silnik cadillaca cicho mruczał. Skrzynia biegów zgrzytała na każdym rogu. Była to żmudna praca, wymagająca cierpliwości. Jednak miasto nie było duże. Żadnego ruchu. Żadnego tłumu. A nikt nie potrafi ukryć się na zawsze. Grigor Linsky wiedział o tym z doświadczenia.
Potem Hutton leżała w ramionach Reachera i czubkami palców badała to ciało, które kiedyś tak dobrze znała. Zmieniło się przez te czternaście lat. Wprawdzie powiedział „nic się nie zmieniłaś”, a ona odpowiedziała mu „ty też”, ale wiedziała, że oboje byli dla siebie uprzejmi. Wszyscy się zmieniają. Reacher, którego znała na pustyni, był młodszy i spalony słońcem, szybki i zwinny jak chart. Teraz był cięższy, a mięśnie miał twarde jak stary mahoń. Te blizny, które pamiętała, wygoiły się i zblakły, a zastąpiły je nowe. Miał zmarszczki na czole. Także wokół oczu. Jednak nos wciąż miał prosty, niezłamany. I wszystkie przednie zęby, jak trofea. Powiodła dłonią w dół