Выбрать главу

Dość czasu, żeby postawić styropianowy słupek.

Na obu migawkach nie było widać kierowcy. Tylko rozmazaną plamę za przednią szybą. Może był to Barr, a może nie. Bellantonio opisał to w raporcie dla Emersona. W myślach zanotował sobie, że powinien sprawdzić, czy czterominutowy postój to najkrótszy z zarejestrowanych na taśmie. Prawdopodobnie tak.

Następnie przejrzał wyniki przeszukania apartamentu Alexandry Dupree. Przydzielił to zadanie jednemu z młodszych asystentów, ponieważ nie było to miejsce zbrodni. Nie mogło tam być nic ciekawego. Zupełnie nic. Oprócz odcisków palców. W apartamencie znaleziono ich mnóstwo, jak w każdym mieszkaniu. Większość należała do dziewczyny, ale były też ślady czterech innych osób. Trzech nie udało się zidentyfikować.

Czwarty zestaw odcisków palców należał do Jamesa Barra.

James Barr był w mieszkaniu Alexandry Dupree. W salonie, w kuchni i w łazience. Nie było co do tego cienia wątpliwości. Wyraźne ślady, idealna zgodność. Pomyłka wykluczona.

Bellantonio sporządził o tym notatkę dla Emersona.

Potem przeczytał raport, który właśnie przesłał mu patolog. Alexandra Dupree zginęła w wyniku jednego silnego uderzenia w prawą skroń, zadanego przez leworęcznego napastnika. Upadła na żwir zawierający materiał organiczny, w tym trawę i ziemię. Jednak znaleziono ją w wybrukowanym zaułku. Tak więc jej ciało zostało przemieszczone po śmierci. Potwierdzały to również inne wyniki sekcji.

Bellantonio wziął nową kartkę papieru i napisał na niej dwa pytania do Emersona: Czy Reacher jest leworęczny? Czy dysponuje jakimś pojazdem?

***

Zek przez cały ranek zastanawiał się, co zrobić z Raskinem, który zawiódł już trzy razy. Najpierw zgubił śledzonego, potem dał się zaskoczyć, a w końcu stracił telefon komórkowy. Zek nie lubił porażek. Bardzo ich nie lubił. Z początku myślał o tym, żeby zdjąć Raskina z ulicy i posadzić przed monitorami w pokoju na parterze. Tylko czy swoje bezpieczeństwo miał powierzyć takiemu nieudacznikowi?

Potem zadzwonił Linsky. Prowadzili poszukiwania od czternastu godzin i nie wpadli na ślad żołnierza.

– Teraz powinniśmy zająć się tą adwokat – powiedział Linsky. – W końcu bez niej nic nie może się zdarzyć. Ona jest najważniejsza. To ona wprawia wszystko w ruch.

– W ten sposób zwiększamy ryzyko – zauważył Zek.

– I tak jest duże.

– Może żołnierz wyniósł się z miasta.

– Może – zgodził się Linsky. – Jednak istotne jest to, co pozostawił. W głowie tej adwokat.

– Zastanowię się – odparł Zek. – Oddzwonię.

– Mamy dalej szukać?

– Zmęczony?

Linsky był wykończony i potwornie bolał go krzyż.

– Nie – skłamał. – Nie jestem zmęczony.

– No to szukaj dalej – powiedział Zek. – Tylko przyślij mi tu Raskina.

***

Kiedy autostrada zaczęła piąć się na estakadę, Reacher zwolnił do pięćdziesięciu. Pozostał na środkowym pasie, mijając odchodzący w prawo zjazd za budynkiem biblioteki. Jeszcze przez dwie mile jechał na północ, po czym zjechał z autostrady na bezkolizyjnym rozjeździe nieopodal salonów samochodowych i sklepów z częściami. Pojechał lokalną drogą na wschód,

a później znów skręcił na północ, na wiejską drogę Jeba Olivera. Po minucie znajdował się już w spokojnej okolicy. Sprys-kiwacze obracały się powoli, a słońce zapalało tęcze w kropelkach wody.

Serce kraju. Kraina tajemnic.

Zatrzymał samochód przy skrzynce pocztowej Oliverów. Mustangiem w żaden sposób nie wjechałby na podjazd. Na nierównym terenie rozwaliłby podwozie. Zawieszenie, rurę wydechową, ośki, rozrząd i tak dalej. Ann Yanni nie byłaby zachwycona. Wysiadł więc i zostawił samochód na poboczu, niski, przyczajony, oślepiająco niebieski w słońcu. Poszedł podjazdem, czując każdy kamień przez cienkie podeszwy butów. Czerwony dodge Jeba Olivera nadal tam stał. Pokrywała go cienka warstwa brązowego pyłu, w której krople porannej rosy pozostawiły kręte kanaliki. W starym budynku panowała cisza. Stodoła była zamknięta na kłódkę.

Reacher minął frontowe drzwi. Przeszedł za budynek, na ganek z tyłu. Matka Jeba siedziała w fotelu. Była ubrana tak samo jak poprzednio, ale tym razem nie miała butelki. Tylko nieruchome spojrzenie oczu wielkich jak spodki. Jedną nogę podwinęła, a drugą kołysała fotelem – chyba dwukrotnie szybciej niż poprzednio.

– Cześć – powiedziała.

– Jeb jeszcze nie wrócił? – zapytał Reacher.

Tylko pokręciła głową. Reacher słyszał te same dźwięki co poprzednio. Syk spryskiwaczy, pisk fotela, skrzypienie desek ganku.

– Ma pani broń? – zapytał.

– Nie lubię broni.

– A telefon?

– Odłączony – powiedziała. – Nie płaciłam. I nie potrzebuję go. W razie potrzeby Jeb pożycza mi komórkę.

– To dobrze – powiedział Reacher.

– A co w tym dobrego? Przecież Jeba tu nie ma.

– Właśnie dlatego to dobrze. Zamierzam włamać się do pani stodoły i nie chcę, żeby wezwała pani policję, kiedy będę to robił. Albo żeby zaczęła pani do mnie strzelać.

– To stodoła Jeba. Nie może pan tam wejść.

– Nie wiem, jak mogłaby mnie pani powstrzymać.

Odwrócił się plecami do niej i poszedł dalej podjazdem. Ten lekko skręcał, prowadząc prosto do podwójnych drzwi stodoły. Te drzwi, tak jak i reszta stodoły, były ze starych desek, na przemian przypiekanych i rozmiękczanych przez letnie upały i zimowe słoty. Reacher opukał je i usłyszał głuchy dźwięk. Natomiast kłódka była fabrycznie nowa, z długim uchem. Ucho kłódki przechodziło przez dwie obejmy z czarnej stali, przyśrubowane do desek drzwi. Reacher dotknął kłódki. Potrząsnął nią. Gruba stal, rozgrzana od słońca. Solidne zamknięcie. Takiej kłódki nie da się łatwo przeciąć ani rozbić.

Jednak zamek jest tylko tak mocny jak to, do czego go przytwierdzono.

Reacher chwycił kłódkę. Pociągnął za nią, najpierw delikatnie, potem coraz silniej. Drzwi pochyliły się ku niemu. Oparł się o nie dłonią i odepchnął od siebie. Przytrzymując je wyprostowaną lewą ręką, prawą szarpnął kłódkę. Śruby ustąpiły, ale tylko trochę. Reacher odgadł, że Jeb dał po drugiej stronie podkładki. Może szerokie. Niedające się łatwo wyrwać.

W porządku, więc nie będzie łatwo.

Złapał kłódkę oburącz i odchylił się do tyłu, jakby jechał na nartach wodnych. Pociągnął z całej siły, wbijając piętę w drewno pod kłódką. Nogi są dłuższe niż ręce, więc był zgięty wpół i kopniak nie miał odpowiedniej siły. Mimo to wystarczył. Stare deski trzasnęły i kłódka się poluzowała. Reacher zebrał siły i spróbował jeszcze raz. Jeszcze bardziej obluzował kłódkę. Nagle deska w lewej połowie drzwi pękła i dwie śruby wyszły. Reacher oparł się lewą ręką o drzwi, a palce prawej wepchnął w powstałą szczelinę. Nabrał tchu i szarpnął. Ostatnia śruba puściła, całe zamknięcie upadło na ziemię, a drzwi stodoły się otwarły. Reacher cofnął się, otworzył je na oścież i wpuścił do środka słoneczny blask.

Spodziewał się, że zobaczy wytwórnię narkotyków: stoły laboratoryjne, łaźnie grzewcze, wagi, palniki gazowe oraz sterty woreczków do pakowania produktu. Lub całą ich stertę, przygotowaną do rozprowadzenia.

Niczego takiego nie zobaczył.

Jasne światło sączyło się przez długie pionowe szpary między deskami. Stodoła miała około czterdziestu stóp długości i dwudziestu szerokości. Była porządnie zamieciona. I zupełnie pusta, nie licząc używanego pick-upa, stojącego dokładnie na jej środku.

Był to chevrolet silverado, kilkuletni i jasnobrązowy jak wypalona glina. Samochód do pracy. Bez dodatkowego wyposażenia. Podstawowy model. Winylowe siedzenia, stalowe felgi, zwykłe opony. Paka czysta, ale podrapana i powyginana. Brak tablic rejestracyjnych. Drzwi były zamknięte i nigdzie w pobliżu nie dostrzegł kluczyków.