– Dlaczego to robił? – spytała Helen.
– Żeby mieć alibi.
– Udawał, że nie umie strzelać?
Reacher skinął głową.
– Zauważył, że właściciel strzelnicy zachowuje zużyte tarcze. To zimnokrwisty zawodowiec, który planuje ze sporym wyprzedzeniem.
– Kto to taki? – zapytał Franklin.
– Nazywa się Chenko i jest jednym z kilku Rosjan. Zapewne były czerwonoarmista. I strzelec wyborowy. Ci są bardzo dobrzy. Zawsze byli.
– Jak się do niego dobierzemy?
– Poprzez ofiarę.
– Nic z tego. Wszystkie ofiary to ślepe uliczki. Będziesz musiał wymyślić coś lepszego.
– Jego szef nazywa się Zek.
– A cóż to za nazwisko?
– To słowo, a nie nazwisko. Ze starego rosyjskiego slangu. Zek to więzień obozu pracy. Syberyjskiego gułagu.
– Te obozy to już historia.
– Co czyni Zeka bardzo starym człowiekiem. I bardzo twardym człowiekiem. Zapewne nawet twardszym, niż możemy sobie wyobrazić.
Zek był zmęczony obsługiwaniem koparki. Jednak przywykł do tego. Był zmęczony od sześćdziesięciu trzech lat. Zmęczony od tego dnia, kiedy do jego wioski przybył werbownik jesienią 1942 roku. Jego wioska znajdowała się daleko za Uralem, a werbownik był Rosjaninem z Moskwy, jakiego nikt tam wcześniej nie widział. Był energiczny, pewny siebie i władczy. Nie pozwalał na żadne spory. Na żadne dyskusje. Wszyscy mężczyźni w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat mieli z nim pojechać.
Zek miał wtedy siedemnaście lat. W pierwszej chwili przeoczono go, ponieważ siedział w więzieniu. Sypiał z żoną starszego mężczyzny i ciężko go pobił, gdy ten próbował się sprzeciwiać. Pobity zażądał zwolnienia od poboru ze względu na swój stan zdrowia, a potem powiedział werbownikowi o napastniku siedzącym w więzieniu. Werbownik chciał zebrać jak najwięcej rekrutów, toteż Zeka wywleczono z celi i kazano mu stanąć w szeregu z innymi mieszkańcami wioski. Zrobił to chętnie. Zakładał, że będzie miał mnóstwo okazji, żeby zdezerterować.
Mylił się.
Podczas trwającej pięć tygodni podróży rekrutów trzymano zamkniętych najpierw w ciężarówce, a potem w pociągu. W jej trakcie zostali formalnie przyjęci w szeregi Armii Czerwonej. Dostali mundury z grubej wełny, szynele, walonki oraz książeczkę żołdu. Żołdu nie otrzymali. Ani broni. A także żadnego przeszkolenia, poza krótkim praniem mózgu na zaśnieżonej stacyjce, gdzie komisarz pokrzykiwał przez wielki metalowy megafon. W kółko powtarzał jedno krótkie zdanie, które Zek zapamiętał do końca życia: „Losy świata decydują się pod Stalingradem, gdzie będziecie do ostatniego walczyć za ojczyznę”.
Pięciotygodniowa podróż zakończyła się na wschodnim brzegu Wołgi, gdzie rekrutów popędzono jak bydło do niewielkiej flotylli starych promów rzecznych i stateczków wycieczkowych. Pół mili dalej, na drugim brzegu, było piekło. Miasto, większe od wszystkiego, co Zek dotychczas widział w swoim życiu, leżało w ruinach, w pożodze i dymach. Rzeka gotowała się od wybuchów pocisków moździerzowych. Niebo było czarne od samolotów, które nurkowały, rzucając bomby i strzelając z broni maszynowej. Wszędzie leżały ciała i fragmenty ciał i wrzeszczeli ranni.
Zeka wepchnięto na łódź z płóciennym daszkiem w kolorowe paski. Była zapchana żołnierzami. Nikt nie mógł się poruszyć. Nikt nie miał broni. Łódź odbiła od brzegu i samoloty opadły ją jak muchy gówno. Przeprawa trwała piętnaście minut i pod jej koniec Zek był śliski od krwi sąsiadów.
Wypchnięto go na wąski drewniany pomost, kazano stanąć w szeregu i biec w kierunku miasta. Po drodze był posterunek, gdzie odbył się drugi etap wojskowego szkolenia. Dwaj kwatermistrze rozdawali na przemian naładowane karabiny i zapasowe magazynki, raz po raz, bez chwili przerwy, w nieskończoność powtarzając słowa, które później Zek uznał za wiersz, pieśń lub hymn kompletnego i bezgranicznego szaleństwa:
Ten z karabinem strzela.
Ten bez idzie za nim.
Kiedy ten z karabinem ginie.
Ten za nim bierze broń i strzela.
Zek dostał zapasowy magazynek. Nie karabin. Popchnięty, ruszył za plecami poprzednika. Skręcił za róg. Minął gniazdo karabinu maszynowego Armii Czerwonej. W pierwszej chwili pomyślał, że linia frontu musi być blisko. Wtedy jednak komisarz z flagą i wielkim megafonem ryknął: „Nie ma odwrotu! Kto cofnie się o krok, zostanie zastrzelony!”. Zek bezradnie pobiegł dalej, minął następny róg i wpadł prosto pod grad niemieckich kul. Przystanął, zdążył zrobić półobrót i został trzykrotnie raniony w rękę oraz nogi. Zatoczył się, padł na gruzy ceglanego muru i po kilku minutach przykrył go stos ciał.
Ocknął się czterdzieści osiem godzin później w prowizorycznym szpitalu i po raz pierwszy zetknął się z sowieckim prawem wojennym: okrutnym, pompatycznym, przesiąkniętym ideologią, ale rządzącym się własnymi regułami. Wątpliwości budził półobrót, jaki wykonał na moment przedtem, zanim trafiły go kule: czy były to rany zadane przez wroga ojczyzny, czy podczas próby ucieczki? Ze względu na niemożność jednoznacznego rozstrzygnięcia tej kwestii nie stanął przed plutonem egzekucyjnym, tylko został wysłany do karnego batalionu. W ten sposób rozpoczął walkę o przetrwanie, trwającą już sześćdziesiąt trzy lata.
I zamierzał prowadzić ją dalej.
Wybrał numer Grigora Linsky'ego.
– Możemy założyć, że żołnierz mówi – powiedział. -
Cokolwiek wie, teraz wiedzą to już oni wszyscy. Tak więc
nadszedł czas, żeby się zabezpieczyć.
– Właściwie nie posunęliśmy się naprzód – zauważył Franklin. – Prawda? Emerson nie kiwnie palcem, dopóki nie damy mu więcej, niż w tej chwili sami wiemy.
– Dlatego powinniśmy zająć się listą ofiar – powiedział Reacher.
– To może trwać wieki. Pięć osób, pięć życiorysów.
– Trzeba zawęzić krąg poszukiwań.
– Świetnie. Wspaniale. Tylko powiedz, na kim mam się skupić.
Reacher kiwnął głową. Przypomniał sobie relację Helen. Usłyszała jeden strzał, potem była króciutka przerwa i następne dwa. Potem kolejna przerwa, trochę dłuższa, lecz trwająca ułamek sekundy, i ostatnie trzy strzały. Zamknął oczy. W myślach zobaczył sporządzony przez Bellantonia Wykres natężenia dźwięków zarejestrowanych przez pocztę głosową. Potem swoją pantomimę w półmroku nowej części parkingu; prawa ręka wyciągnięta jak do strzału i klik, klik-klik, klik-klik-klik.
– Nie pierwszy – mruknął. – Nie pierwszy z oddanych
strzałów. Ten nie daje całkowitej gwarancji trafienia. Tak więc pierwsza ofiara była zupełnie przypadkowa. Część zasłony dymnej. Tak samo jak ostatnie trzy. To bach-bach-bach. Celowo chybiony strzał i dwie kolejne przypadkowe osoby. Zadanie zostało wykonane wcześniej. Zatem druga lub trzecia z zastrzelonych osób. Albo obie.
Klik, klik-klik.
Reacher otworzył oczy.
– Trzecia – powiedział. – Wskazuje na to rytm. Pierwszy strzał, potem naprowadzający i najważniejszy. Cel. Potem przerwa. Spogląda przez lunetę. Upewnia się, że cel został trafiony. Został. Potem ostatnie trzy strzały.
– Kim była trzecia ofiara? – zapytała Helen.