– Powiedz mi o jego serwisie do kawy.
– Jakim serwisie?
– Pija z chińskiej porcelany na srebrnej tacy. To nie jest służbowa zastawa.
– Co z tego?
– I jego garnitury.
– Garnitury?
– W poniedziałek miał na sobie garnitur za tysiąc dolarów. Niewielu urzędników państwowych nosi takie.
– Ma kosztowny gust.
– Skąd go na to stać?
– Nie chcę o tym mówić.
– Jeszcze jedno pytanie. Helen milczała.
– Czy nalegał, żebyś nie brała tej sprawy?
Helen nie odpowiedziała. Spojrzała w lewo. I w prawo. Potem odwróciła się.
– Powiedział, że przegrana może być zwycięstwem.
– Martwił się o twoją karierę?
– Tak myślałam. Nadal tak uważam. Jest uczciwym człowiekiem.
Reacher skinął głową.
– Jest pięćdziesiąt procent szans na to, że masz rację.
Franklin wrócił z kawą kiepskiej jakości zaparzoną w trzech
różnych kubkach, z których dwa były wyszczerbione. Niósł je na korkowej tacy razem z otwartym kartonikiem mleka, żółtym pudełkiem z cukrem oraz jedną łyżeczką z wytłaczanej stali. Postawił tacę na biurku i Helen Rodin spojrzała na nią jak na dowód prawdziwości twierdzenia Reachera: Tak podaje się kawę w biurze.
– David Chapman znał w poniedziałek twoje nazwisko – powiedziała. – To pierwszy adwokat Jamesa Barra. Wiedział o twoim istnieniu od soboty.
– Jednak nie wiedział, że się tu pojawię – odparł Reacher. – Zakładam, że nikt mu tego nie wyjawił.
– Ja znałem twoje nazwisko – przypomniał Franklin. – Może i mnie należałoby umieścić w kręgu podejrzanych.
– Tylko że ty znałeś prawdziwy powód mojego przyjazdu – odparł Reacher. – Nie kazałbyś mnie atakować, tylko raczej wezwać na świadka oskarżenia.
Zamilkli.
– Pomyliłem się co do Jeba Olivera – rzekł Reacher. -
On nie jest dealerem. W jego stodole nie było nic poza starym
pick-upem.
– Miło usłyszeć, że czasem się mylisz – powiedziała Helen.
– Jeb Oliver nie jest Rosjaninem – zauważył Franklin.
– Raczej nie.
– Chcę przez to powiedzieć, że ci faceci mogą pracować z Amerykanami. To może być Emerson. Niekoniecznie prokurator okręgowy.
– Pięćdziesiąt procent szans – przyznał Reacher. – Jeszcze nikogo nie oskarżam.
– Jeśli masz rację.
– Ci faceci bardzo szybko mnie znaleźli.
– To mi nie wygląda na robotę Emersona czy prokuratora. Dobrze znam obu.
– On ma nazwisko – wtrąciła Helen Rodin. – Nazywa się Alex Rodin.
– Nie sądzę, żeby to był któryś z nich – powiedział Franklin.
– Wracam do pracy – oznajmiła Helen.
– Podwieziesz mnie? – zapytał Reacher. – Wysadzisz mnie koło autostrady?
– Nie – odparła Helen. – Naprawdę nie mam na to ochoty.
Podniosła torebkę i walizeczkę, po czym sama wyszła z biura.
Reacher siedział i słuchał odgłosów ulicy. Usłyszał dźwięk otwieranych i zamykanych drzwiczek samochodu. Uruchamianego silnika. Odjeżdżającego samochodu. Upił łyk kawy i rzekł:
– Chyba ją zdenerwowałem. Franklin kiwnął głową.
– Na to wygląda.
– Ci faceci muszą mieć kogoś na górze. To oczywiste, prawda? To fakt. Powinniśmy to przedyskutować.
– Gliniarz wydaje się odpowiedniejszy niż prokurator.
– Nie zgadzam się z tym. Policjant kontroluje tylko te sprawy, które prowadzi. Natomiast prokurator ma kontrolę nad wszystkimi.
– Wolałbym takie wyjaśnienie. Byłem policjantem.
– Ja też – powiedział Reacher.
– I muszę przyznać, że Alex Rodin umarza wiele spraw. Ludzie nazywają to ostrożnością, ale może to być coś innego.
– Powinieneś sprawdzić, jakie sprawy umarza.
– Jakbym miał mało roboty.
Reacher skinął głową. Odstawił kubek. Wstał.
– Zacznij od Oline Archer – poradził. – Od ofiary. Teraz
ona jest najważniejsza.
Podszedł do okna i sprawdził ulicę. Nic nie zauważył. Kiwnął głową Franklinowi, poszedł korytarzem do drzwi i na schody.
Przystanął na najwyższym stopniu i przeciągnął się. Poruszył ramionami, rozprostował palce, zaczerpnął tchu. Zdrętwiał po całym dniu siedzenia za kierownicą i na krześle. I miał dość ukrywania się. Dobrze było tak stać i nic nie robić, nie ruszać się i nie chować. Na otwartej przestrzeni w blasku dnia. Oprócz czarnego suburbana Franklina wszystkie samochody zniknęły z małego parkingu. Na ulicy panował spokój. Reacher spojrzał w prawo. Na drodze prowadzącej z północy na południe już zaczynał się wzmożony ruch. Po lewej jeszcze nie. Postanowił najpierw ruszyć na zachód. Będzie musiał zatoczyć szeroki łuk, by ominąć posterunek policji. Potem pójdzie na północ. Na północ od centrum miasta rozciągał się labirynt uliczek. Tam czuł się najlepiej.
Zaczął schodzić. Kiedy stanął na chodniku, usłyszał jakiś dźwięk za plecami. Chrzęst cienkiej podeszwy na wapiennym żwirze. Cichy. Potem charakterystyczny odgłos przeładowywanej śrutówki.
I głos, który powiedział:
– Nie ruszaj się.
Obcy akcent. Słaby, ale wyraźnie słyszalny. Gdzieś z północy. Reacher zatrzymał się. Stał spokojnie i spoglądał przed siebie, na ceglany mur po drugiej stronie ulicy.
– Zrób krok w prawo – powiedział głos. Reacher zrobił krok w prawo. Długi krok.
– Teraz odwróć się, tylko bardzo wolno.
Reacher odwrócił się, naprawdę powoli. Trzymał ręce z daleka od ciała. Zobaczył niskiego człowieczka, stojącego piętnaście stóp dalej. Tego samego, którego zauważył poprzedniego wieczoru. Najwyżej pięć stóp i cztery cale wzrostu, sto trzydzieści funtów wagi, szczupły, blady, ze sterczącymi krótko ściętymi włosami. Chenko. A raczej Charlie. W prawej ręce trzymał obrzyna z pistoletową kolbą. W lewej jakiś czarny przedmiot.
– Łap – powiedział Charlie.
Rzucił mu ten czarny przedmiot. Reacher patrzył, jak ten koziołkuje w powietrzu. To nie granat – uspokoiła go podświadomość. Załapał to coś. Obiema rękami. To był but. Skórzany damski bucik, czarny, na słupku. Jeszcze ciepły.
– Teraz go odrzuć – powiedział Charlie. – Tak jak ja to
zrobiłem.
Reacher zawahał się. Czyj to but? Przyjrzał mu się. Niski obcas. Rosemary Barr?
– Odrzuć go – rozkazał Charlie. – Spokojnie i powoli.
Ocenić sytuację. Reacher nie miał broni. Trzymał w ręku
but. Nie kamień, nie głaz. But był lekki i delikatny. Nie nadawał się jako broń. Charlie po prostu odtrąciłby go machnięciem ręki.
– Odrzuć mi go – powtórzył Charlie.
Reacher nie usłuchał. Mógłby oderwać obcas i cisnąć nim jak strzałką. Jak pocisk. Jednak Charlie zastrzeliłby go, kiedy Reacher by się zamachnął. Stał piętnaście stóp dalej, przygotowany, trzymając śrutówkę. Za blisko, by mógł chybić, za daleko, żeby go dosięgnąć.
– Ostatnia szansa – powiedział Charlie.
Reacher odrzucił mu but. Łagodnym łukiem. Charlie złapał but jedną ręką i wyglądało to tak, jak na puszczonym w tył filmie.
– Ona jest teraz na letnim obozie – powiedział Charlie. -
Traktuj to w ten sposób. Musi poznać kilka życiowych prawd.
Popracować nad swoim zeznaniem. O tym, jak jej brat wszystko zaplanował. Jak kiedyś coś mu się wymknęło. Będzie wspaniałym świadkiem. Najważniejszym świadkiem oskarżenia. Rozumiesz to, prawda?
Reacher nie odpowiedział.
– Tak więc gra się skończyła – powiedział Charlie.