Выбрать главу

– Chenko – powiedział Zek. – On nazywa się Chenko. To był jego plan. Udany. Oczywiście, pomógł mu niewielki wzrost. Buty pani brata włożył na swoje. Musiał tylko podwinąć nogawki spodni i rękawy płaszcza.

– Wiemy o wszystkim – powiedziała Rosemary.

– My to znaczy kto? I co właściwie możecie zrobić?

– Helen Rodin wie o wszystkim.

– Zrezygnuje pani z jej usług. Przestanie panią reprezentować. Będzie musiała zachować w tajemnicy wszystko, czego dowiedziała się, kiedy pani była jej klientką. Mam rację, prawda, Linsky?

Linsky skinął głową. Siedział sześć stóp dalej, na sofie, dziwnie wygięty, żeby ulżyć obolałym plecom.

– Tak nakazuje prawo – powiedział. – Tu, w Ameryce.

– Franklin też wie – powiedziała Rosemary. – I Ann Yanni.

– Plotki – rzekł Zek. – Teorie, spekulacje, domysły. Ci dwoje nie mają żadnych przekonujących dowodów i nie są wiarygodni. Prywatni detektywi i dziennikarze to ludzie, którzy sprzedają różne zabawne i sensacyjne teoryjki, wyjaśniające takie zdarzenia. Tego się od nich oczekuje. Dopiero ich brak byłby podejrzany. Zdaje się, że prezydent tego kraju został zabity ponad czterdzieści lat temu, a niektórzy dziennikarze nadal twierdzą, że prawda jeszcze nie wyszła na jaw.

Rosemary milczała.

– Pani zeznanie będzie decydujące – oznajmił Zek. -

Pójdzie pani do Rodina i złoży zaprzysiężone zeznanie, że pani

brat wszystko zaplanował i przygotował. I poinformował panią o tym. Szczegółowo. O czasie, miejscu, wszystkim. Powie pani ze szczerym i głębokim smutkiem, że nie potraktowała

pani tego poważnie. Wtedy jakiś marny adwokacina, zatrudniony jako obrońca z urzędu, ledwie rzuci okiem na pani

zeznanie, po czym ogłosi, że oskarżony przyznaje się do winy,

i będzie po wszystkim.

– Nie zrobię tego – oświadczyła Rosemary.

Zek spojrzał na nią.

– Zrobi pani – powiedział. – Obiecuję to pani. Za dwadzieścia cztery godziny od tej chwili będzie pani błagała,

żebyśmy pozwolili to pani zrobić. Będzie pani szalała ze

strachu, że mogliśmy zmienić zdanie i nie pozwolimy pani

tego zrobić.

W pokoju zrobiło się cicho. Rosemary spojrzała na Zeka, jakby chciała coś powiedzieć. Potem odwróciła wzrok, ale Zek odpowiedział jej mimo to. Usłyszał jej myśli, głośno i wyraźnie.

– Nie, nie będziemy przy pani, kiedy będzie pani składała

zeznanie. Jednak dowiemy się, co im pani powiedziała. W ciągu

kilku minut. I niech pani nawet nie próbuje zboczyć na dworzec

autobusowy. Po pierwsze, w ten sposób zabiłaby pani brata.

Po drugie, nie ma takiego kraju na świecie, w którym mogłaby

się pani przed nami ukryć.

Rosemary nie odpowiedziała.

– W każdym razie – rzekł Zek – nie spierajmy się. To bezproduktywne. I bezcelowe. Powie im pani to, co polecimy. Zrobi to pani. Na pewno. I to bardzo chętnie. Będzie pani żałowała, że nie umówiliśmy pani na wcześniejszą wizytę w sądzie. Będzie pani czekała na to na kolanach, błagając o szansę pokazania nam, jaka jest pani grzeczna. Zawsze tak się dzieje. Jesteśmy bardzo dobrzy w tym, co robimy. Uczyliśmy się od mistrzów.

– Mój brat ma chorobę Parkinsona – przypomniała Rosemary.

– Kiedy zdiagnozowaną? – zapytał Zek, ponieważ znał już odpowiedź.

– We wczesnej fazie.

Zek potrząsnął głową.

– To zbyt subiektywne, żeby mogło pomóc. Kto może stwierdzić na pewno, że ten stan nie został wywołany odniesionymi obrażeniami? A jeśli nawet, to kto może stwierdzić, że ta choroba uniemożliwia strzelanie. Z tak niewielkiej odległości? Jeśli obrońca z urzędu powoła dwóch ekspertów, to Rodin sprowadzi trzech. Znajdzie lekarzy, którzy przysięgną, że mała Annie Oakley cierpiała na chorobę Parkinsona od chwili swoich narodzin.

– Reacher wie – powiedziała Rosemary.

– Ten żołnierz? On do rana będzie martwy. Albo umrze, albo ucieknie.

– On nie ucieknie.

– No to będzie martwy. Przyjdzie po ciebie dziś w nocy. Będziemy na niego czekać. Już nieraz różni ludzie przychodzili po nas w nocy – rzekł Zek. – Wiele razy, w wielu miejscach. A mimo to wciąż tu jesteśmy. Da, Linsky?

Linsky znów skinął głową.

– Wciąż tu jesteśmy – przytaknął.

– Kiedy przyjdzie? – zapytał Zek.

– Nie wiem – odparła Rosemary.

– O czwartej rano – powiedział Linsky. – To Amerykanin. Uczą ich, że czwarta rano to najlepszy czas na niespodziewany atak.

– Skąd?

– Północ to najrozsądniejszy kierunek ataku. Kruszarnia

kamienia zapewni osłonę przy podejściu i zostanie mu do

pokonania tylko dwieście jardów otwartej przestrzeni. Myślę

jednak, że on spróbuje nas przechytrzyć. Nie przyjdzie od

północy, ponieważ wie, że to najlepszy punkt wypadowy.

– I nie od zachodu – rzekł Zek.

Linsky pokiwał głową.

– Zgadzam się. Nie wzdłuż drogi dojazdowej. Zbyt odsłonięty teren. Przyjdzie od południa lub od wschodu.

– Niech Vladimir dołączy do Sokolova – powiedział mu Zek. – Każ im bardzo uważnie obserwować teren od południa i wschodu. Jednak niech pilnują również od północy i zachodu. Trzeba nieustannie obserwować cały teren. Każ Chence wziąć karabin i czekać na korytarzu na górze. Niech będzie gotowy do oddania strzału z któregoś z okien. Przy jego umiejętnościach wystarczy jeden strzał.

Potem zwrócił się do Rosemary Barr.

– A tymczasem zamkniemy panią w bezpiecznym miejscu.

Zacznie pani naukę, gdy tylko pochowamy żołnierza.

***

Zachodnie przedmieścia były sypialnią dla ludzi pracujących w centrum miasta, tak więc na całej trasie utworzyły się korki. Domy były okazalsze niż na wschodzie. Wszystkie piętrowe, zbudowane według indywidualnych projektów i dobrze utrzymane. Każdy miał swój podjazd, basen i wypielęgnowany ogród. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca wyglądały jak z broszury reklamowej.

– Nadęta klasa średnia – powiedział Reacher.

– Do której wszyscy chcielibyśmy należeć – zauważyła Yanni.

– Nie będą chcieli rozmawiać – mruknął Reacher. – To nie w ich stylu.

– Będą chcieli – zapewniła Yanni. – Ze mną wszyscy rozmawiają.

Powoli przejechali obok domu Archerów. Pod skrzynką na listy wisiał na łańcuchu żeliwny znak: Ted i Oline Archer.

Wznoszący się za rozległym trawnikiem dom był zamknięty, ciemny i cichy. Zbudowany w stylu wczesnowiktoriańskim. Ciemnobrązowe belki, kremowe stiuki. Garaż na trzy samochody. Bez wyrazu, ocenił Reacher.

Sąsiadka, której szukali, mieszkała po drugiej stronie ulicy, jeden numer dalej na północ. Jej dom był równie duży jak Archerów, ale we włoskim stylu. Kamienne ozdoby, wieżyczki z krenelażem, ciemnozielone markizy nad parterowymi oknami od południa. Zmierzch przechodził w zmrok i za zasłoniętymi oknami paliły się światła. Cała ulica wyglądała zacisznie, spokojnie i miło, jakby zadowolona z siebie.

– Spokojnie śpią w łóżkach, gdyż twardzi ludzie czuwają w nocy, gotowi użyć przemocy wobec każdego, kto chciałby ich skrzywdzić – powiedział Reacher.

– Czytujesz George'a Orwella? – zapytała Yanni.

– Chodziłem do college'u – przypomniał jej. – West Point to teoretycznie college.

– Obecny ustrój społeczny jest oszustwem, a jego ulubione ideały to przeważnie złudzenia – powiedziała Yanni.

– Żaden myślący człowiek nie może żyć w takim społeczeństwie jak nasze, nie pragnąc go zmienić – odparł Reacher.

– Jestem pewna, że to bardzo mili ludzie – powiedziała Helen.