Выбрать главу

Telefon komórkowy Casha zaczął wibrować. Sierżant wyjął go z kieszeni i nacisnął odbiór. Usłyszał głos Franklina, cichy i ostrożny.

– Zgłoście się – powiedział detektyw.

– Jestem – usłyszał Cash głos Helen.

– Jestem – zgłosiła się stojąca trzy stopy za nim Yanni.

– Jestem – powiedział Cash.

– Jestem – usłyszał głos Reachera.

– W porządku – powiedział Franklin. – Słyszę was wszystkich głośno i wyraźnie. Piłka na waszej połowie boiska.

– Sierżancie, sprawdź dom – powiedział Reacher.

Cash przyłożył karabin do ramienia i przesunął lufę od lewej

na prawo.

– Nic się nie zmieniło.

– Ruszam – oznajmił Reacher.

Potem zapadła cisza. Trwała dziesięć sekund. Dwadzieścia. Trzydzieści. Całą minutę. Dwie minuty.

– Sierżancie, widzisz mnie? – zapytał Reacher,

Cash ponownie sprawdził przez lunetę podjazd aż do drzwi domu.

– Nie. Nie widzę cię. Gdzie jesteś?

– Około trzydziestu jardów od drogi.

Cash spojrzał przez noktowizor. Wycelował go trzydzieści jardów od drogi i przyjrzał się uważnie. Niczego nie dostrzegł. Zupełnie nic.

– Dobra robota, żołnierzu. Idź dalej.

Yanni podczołgała się do Casha i szepnęła mu do ucha:

– Dlaczego go nie widzisz?

– Bo to świr.

– Nie, wyjaśnij mi to. Przecież masz noktowizor, prawda?

– Najlepszy, jaki można kupić – powiedział Cash. -

Z detekcją termiczną, tak jak ich kamery. – Potem wskazał

na prawo. – Domyślam się, że Reacher poszedł polami. Pod

spryskiwaczami. Pobierają wodę prosto z wodociągu, zimną

jak diabli. Teraz jego ciało ma temperaturę zbliżoną do otoczenia. Jeśli ja go nie widzę, to tamci też.

– Sprytnie – oceniła Yanni.

– Odważnie – powiedział Cash. – Ale głupio. Ponieważ teraz szybko wysycha. I rozgrzewa się.

***

Reacher przeszedł w ciemności przez pole, dziesięć stóp na północ od drogi dojazdowej. Nie za szybko, nie za wolno. Buty miał mokre i oblepione błotem. O mało nie spadły mu z nóg. Był tak zziębnięty, że cały się trząsł. Niedobrze. Dreszcze to reakcja fizjologiczna, której celem jest szybkie rozgrzanie ciała. A on nie chciał się rozgrzać. Jeszcze nie teraz.

***

Vladimir wypracował sobie własny rytm. Patrzył na wschodni monitor przez cztery sekundy, a potem na północny przez trzy. Wschodni, dwa, trzy, cztery, północny, dwa, trzy. Wschodni, dwa, trzy, cztery, północny, dwa, trzy. Nie przesuwał swojego krzesła. Tylko odchylał się nieco to w jedną, to w drugą stronę. Obok niego Sokolov w podobny sposób obserwował teren od południa i zachodu. W trochę innych odstępach czasu. Nie tak idealnie zsynchronizowanych, ale pewnie równie dokładnie, pomyślał Vladimir. Może nawet dokładniej. Sokolov spędzał wiele czasu przed monitorami.

***

Reacher szedł dalej. Nie za szybko, nie za wolno. Na mapie podjazd wyglądał na dwustujardowy. Teraz wydawał się długi jak pas startowy. Prosty jak strzała. Szeroki. I długi, długi, długi. Szedł po nim całą wieczność. I jeszcze nie był nawet w połowie drogi do domu. Szedł dalej. Po prostu szedł. Przez cały czas patrzył przed siebie, obserwując ciemne okna w oddali.

Uświadomił sobie, że woda już nie ścieka mu z włosów.

Dotknął jedną dłonią drugiej. Sucha. Nie ciepła, ale już nie zimna.

Szedł dalej. Miał ochotę pobiec. Biegiem dotarłby tam szybciej. Jednak bieg rozgrzałby go. Zbliżał się do punktu, za którym nie było już odwrotu. Był na ziemi niczyjej. I już nie drżał.

Chwycił telefon.

– Helen – szepnął. – Musisz odwrócić ich uwagę.

***

Helen zdjęła buty na wysokim obcasie i ustawiła je równo pod płotem. Przez moment miała absurdalne wrażenie, że właśnie rozbiera się na plaży, żeby wejść do morza i utonąć. Potem oparła dłonie na ziemi, jak sprinterka w bloku, i popędziła przed siebie. Przebiegła dwadzieścia stóp, trzydzieści, czterdzieści, a potem się zatrzymała. Stała zwrócona twarzą w kierunku domu, z szeroko rozpostartymi rękami, niczym strach na wróble. Zastrzel mnie, pomyślała. No proszę, zastrzel. Zaraz jednak przestraszyła się tej myśli, odwróciła się i pobiegła zygzakiem z powrotem. Rzuciła się na ziemię i poczołgała wzdłuż ogrodzenia, aż znalazła swoje buty.

***

Vladimir zobaczył ją na północnym monitorze. Kształt nie do rozpoznania. Krótki rozbłysk, rozmazana plama lekko przesunięta w czasie na skutek opóźnienia reakcji luminoforu. Pomimo to przybliżył twarz do ekranu, wpatrując się w powidok. Sekundę, dwie. Sokolov zauważył zmianę rytmu i zerknął na Vladimira. Trzy sekundy, cztery.

– Lis? – powiedział Vladimir.

– Nie widziałem – odparł Sokolov. – Zapewne.

– Uciekł.

– I dobrze.

Sokolov odwrócił się do swoich monitorów. Spojrzał na teren od zachodu, sprawdził od południa i wrócił do swojego rytmu.

***

Cash też miał swój rytm. Cal po calu przesuwał wycelowany w kierunku podjazdu noktowizor, usiłując dostrzec idącego człowieka. Co pięć sekund szybko wodził lufą tam i z powrotem, na wypadek gdyby pomylił się w ocenie. Podczas jednego

z tych szybkich ruchów zauważył coś, co wyglądało jak bladozielony cień.

– Reacher, widzę cię – szepnął. – Jesteś widoczny, żołnierzu.

W słuchawce usłyszał głos Reachera:

– Jaki masz celownik?

– Littona – odparł Cash

– Drogi, no nie?

– Trzy tysiące siedemset dolarów.

– Na pewno lepszy od kiepskiej kamery termowizyjnej. Cash nie odpowiedział.

– Cóż, przynajmniej taką mam nadzieję – rzekł Reacher.

***

Szedł dalej. Było to chyba najbardziej nienaturalne zachowanie, do jakiego może zmusić się człowiek: iść powoli i spokojnie w kierunku budynku, z którego ktoś zapewne celuje do ciebie z karabinu. Jeśli Chenko ma choć trochę zdrowego rozsądku, to będzie czekał, czekał i jeszcze raz czekał, aż cel znajdzie się zupełnie blisko. A Chenko sprawiał wrażenie bardzo rozsądnego człowieka. Pięćdziesiąt jardów wystarczy. Albo trzydzieści pięć, tak jak wtedy, kiedy strzelał z parkingu. Chenko był bardzo dobry z trzydziestu pięciu jardów. Co do tego nie było cienia wątpliwości.

Szedł dalej. Wyjął z kieszeni nóż, wyciągnął go z pochwy i trzymał w prawej ręce, nisko i w pogotowiu. Przełożył komórkę do lewej ręki i przytknął do ucha. Usłyszał głos Casha:

– Teraz jesteś już wyraźnie widoczny, żołnierzu. Świecisz

jak gwiazda polarna. Jakbyś się palił.

Jeszcze czterdzieści jardów. Trzydzieści dziewięć. Trzydzieści osiem.

– Helen? – powiedział. – Zrób to jeszcze raz. Usłyszał jej głos:

– Dobrze.

Szedł dalej. Wstrzymał oddech.

Trzydzieści piąć jardów.

Trzydzieści cztery.

Trzydzieści trzy.

Wypuścił powietrze z płuc. Szedł dalej, ostrożnie. Jeszcze trzydzieści jardów. Usłyszał głośne sapanie. To Helen, biegła. Usłyszał głos Yanni, pytającej: