Выбрать главу

Starała się rozluźnić mięśnie i zamortyzować wstrząsy. Myślała o zachowaniu Marca na moment przed wyjazdem z garażu. Ten gliniarz, który przyszedł do jego domu, niewątpliwie powiedział coś, co nim wstrząsnęło. Coś na jej temat? Prawdopodobnie.

Zastanawiała się, co też takiego powiedział i jak powinna zareagować. Teraz to nie miało znaczenia. Jechali na miejsce.

Powinna skoncentrować się na swoim zadaniu. Rachel szybko wchodziła w dobrze znaną sobie rolę. Poczuła ukłucie żalu.

Brakowało jej FBI. Lubiła tę pracę. No tak, chyba dlatego, że tylko ją miała. Praca była czymś więcej niż ucieczką – była jedynym zajęciem, jakie naprawdę ją cieszyło. Niektórzy ludzie męczyli się od dziewiątej do piątej, żeby potem pójść do domu i zapomnieć o wszystkim. Rachel wprost przeciwnie. Po tych wszystkich latach, jakie przeżyli z daleka od siebie, nadal coś łączyło ją i Marca: oboje wykonywali pracę, którą lubili.

Zastanawiała się nad tym. Czy naprawdę był to przypadek, czy też praca stała się dla nich substytutem miłości? A może za bardzo się w to zagłębiała? Marc nadal miał swoją pracę. Ona nie. Czy dlatego była bardziej zdesperowana niż on? Nie. Jemu porwano dziecko. Gem, set, mecz.

W ciemnościach bagażnika posmarowała twarz czarną farbą, żeby była niewidoczna w mroku. Samochód zaczął wjeżdżać pod górę.

Rachel miała pod ręką torbę ze sprzętem. Myślała o Hugh Reillym, tym sukinsynu.

Jej zerwanie z Markiem – i wszystko co wydarzyło się później – było jego winą. Hugh był jej najlepszym kumplem w college'u.

Mówił jej, że tylko tego chciał. Być jej przyjacielem. Bez zobowiązań. Przecież wie, że ona ma chłopaka. Czy Rachel naprawdę była tak naiwna, czy tylko udawała? Mężczyźni, którzy chcą być „tylko przyjaciółmi”, robią to w nadziei, że kiedyś przyjdzie kolej na nich, jakby przyjaźń była jakimś placem treningowym, na którym można przygotować się do wyjścia na boisko. Tamtej nocy Hugh zadzwonił do niej do Włoch, oczywiście mając jak najlepsze intencje. „Jako twój przyjaciel, uznałem, że powinnaś o tym wiedzieć”. No właśnie. I powiedział jej, co Marc zrobił na jakiejś idiotycznej prywatce. Cóż, dość obwiniania siebie. Marca.

I Hugh Reilly'ego. Gdyby ten sukinsyn się nie wtrącał, jak potoczyłoby się jej życie? Nie miała pojęcia. A jak wyglądało teraz? Na to łatwiej było odpowiedzieć. Za dużo piła. Zbyt łatwo wpadała w złość. Żołądek dokuczał jej bardziej niż powinien. Zbyt dużo czasu spędzała, czytając program telewizyjny. No i nie zapominajmy opiece de resistance: wpakowała się w autodestrukcyjny związek i uwolniła od niego w najgorszy z możliwych sposobów. Samochód gwałtownie skręcał i piął się tak ostro w górę, że Rachel musiała przekręcić się na plecy. Po chwili zatrzymał się. Rachel podniosła głowę. Zapomniała o tych nieprzyjemnych sprawach. Zaczynała się gra.

Z wieży widokowej fortu, wznoszącej się około osiemdziesięciu metrów nad poziomem rzeki Hudson, Heshy napawał się jednym z najpiękniejszych widoków na Jersey Palisades, rozpościerający się od mostu Tappan Zee po prawej, aż po most Washingtona po lewej.

Nawet oglądał go przez chwilę, zanim zajął się tym, po co tu przyszedł. Jak za naciśnięciem guzika, samochód Seidmana zjechał z autostrady Henry'ego Hudsona. Nikt za nim nie jechał. Heshy spoglądał na szosę. Żaden samochód nie zwolnił. Żaden nie przyspieszył. Nikt nie usiłował udawać, że nie śledzi doktora.

Heshy odwrócił się, na moment stracił wóz z oczu, a potem zobaczył go znowu, gdy samochód znalazł się w jego polu widzenia.

Za kierownicą siedział Seidman. Heshy nie dostrzegł nikogo innego. To jeszcze niczego nie oznaczało, gdyż ktoś mógł leżeć na podłodze z tyłu, ale zawsze to coś. Seidman zaparkował samochód. Zgasił silnik i otworzył drzwi. Heshy podniósł mikrofon do ust. – Pavel, jesteś gotowy?

– Tak.

– Jest sam – powiedział, zwracając się jednocześnie do Lydii. – Do roboty.

– Zaparkuj w pobliżu kawiarni. Wysiądź i podejdź do kręgu.

Wiedziałem, że chodziło o Margaret Corbin Circle. Kiedy wyszedłem na tę otwartą przestrzeń, pomimo ciemności od razu zauważyłem jaskrawe kolory urządzeń placu zabaw dla dzieci, w pobliżu Fort Washington Avenue i Sto Dziewięćdziesiątej Ulicy.

Nadal biły w oczy. Zawsze lubiłem ten plac zabaw, lecz tego wieczoru irytowały mnie jego żółte i niebieskie barwy. Uważam się za chłopca z miasta. Kiedy mieszkałem w pobliżu, wyobrażałem sobie, że nigdy się stąd nie wyprowadzę – zbyt wyrafinowany, żeby zamieszkać na jakimś zapadłym przedmieściu – a to oznaczało, że będę przyprowadzał moje dzieci do tego parku. Teraz uznałem to za znak, tylko nie wiedziałem jaki. Telefon zapiszczał. – Po lewej jest stacja metra.

– Tak.

– Zejdź po schodach na dół, w kierunku windy.

Mogłem się tego spodziewać. Każe mi wsiąść do windy, a potem do metra. Śledzenie mnie będzie bardzo utrudnione, jeśli nie wręcz niemożliwe. – Jesteś na schodach?

– Tak.

– Na dole po prawej zobaczysz bramę.

Wiedziałem, gdzie ona jest. Prowadziła do mniejszego parku i otwierano ją tylko w weekendy. Zrobiono tam coś w rodzaju niewielkiego terenu rekreacyjnego. Ustawiono stoły do ping-ponga, chociaż trzeba było przynieść własną siatkę i rakietki, żeby zagrać. Były tam ławki i stoły. Czasem dzieciaki urządzały sobie urodziny. Pamiętałem, że ta zrobiona z kutego żelaza brama jest zawsze zamknięta. – Już jestem na miejscu – powiedziałem.

– Upewnij się, że nikt cię nie widzi. Pchnij bramę. Prześlizgnij się przez nią i szybko zamknij ją za sobą.

Zerknąłem do środka. W parku było ciemno. Nikły blask odległych latarni ulicznych ledwie rozjaśniał mrok. Brezentowy worek był ciężki. Poprawiłem go na ramieniu. Obejrzałem się za siebie.

Nikogo. Popatrzyłem w lewo. Windy metra były puste. Oparłem dłoń o bramę. Kłódka była przecięta. Jeszcze raz rozejrzałem się wokół, ponieważ tak kazał mi mechaniczny głos. Ani śladu Rachel.

Popchnięta przeze mnie brama otworzyła się, przeciągle skrzypiąc.

Ten dźwięk odbił się echem w nocnej ciszy. Prześlizgnąłem się przez nią i wtopiłem w mrok.

Rachel poczuła, jak samochód zakołysał się, kiedy Marc wysiadł.

Odczekała całą minutę, która wydawała się trwać dwie godziny.

Kiedy uznała, że to bezpieczne, uniosła na pół centymetra pokrywę bagażnika i zerknęła. Nie zauważyła nikogo.

Miała broń, używany przez federalnych pistolet półautomatyczny Glock 22, kaliber 40, oraz wojskowy noktowizor, typ Rigel 3501.

Palm Pilot, dzięki któremu mogła zlokalizować sygnał schowanego w banknotach nadajnika, spoczywał w jej kieszeni. Wątpiła, by ktoś zdołał ją zobaczyć, a mimo to uniosła klapę bagażnika tylko na tyle, żeby prześlizgnąć się przez szparę.

Przypadła do ziemi. Następnie sięgnęła ręką i wyjęła pistolet oraz noktowizor. Potem cicho zamknęła bagażnik. Zawsze najbardziej lubiła akcje w terenie – a przynajmniej przygotowania do nich. Bardzo niewiele operacji wymagało takiego rekonesansu w stylu płaszcza i szpady. Przeważnie wykorzystywano zdobycze techniki. Furgonetki ze sprzętem podsłuchowym, samoloty szpiegowskie i mikrokamery. Rzadko trzeba było skradać się w ciemnościach w czarnym ubraniu i twarzą pomalowaną farbą.

Przycisnęła się do tylnego koła samochodu. W oddali dostrzegła Marca, który szedł drogą w górę. Wepchnęła broń do kabury i przymocowała gogle do paska. Nisko pochylona, Rachel wpadła w wysoką trawę. Tu jeszcze było jasno. Na razie nie musiała używać noktowizora. Promień księżyca przeszył chmury. Tej nocy nie było widać gwiazd. Rachel zobaczyła, że Marc trzyma przy uchu telefon.