Выбрать главу

Na ramieniu niósł brezentowy worek z pieniędzmi. Rachel rozejrzała się, lecz nie dostrzegła nikogo. Czy porywacze tu zechcą odebrać pieniądze? Całkiem niezłe miejsce, jeśli przygotowali sobie trasę ucieczki. Zaczęła analizować sytuację.

Fort Tryon znajduje się na pagórkowatym terenie. W takim razie powinna wejść wyżej. Zaczęła wspinać się na wzgórze i już miała zająć stanowisko, gdy zobaczyła, że Marc wychodzi z parku. Niech to szlag. Znowu musiała zmienić pozycję.

Poczołgała się w dół stoku. Trawa była kłująca i pachniała sianem, zapewne, domyśliła się Rachel, z powodu ostatnich ograniczeń w dostawach wody. Starała się nie spuszczać Marca z oczu, ale zgubiła go, kiedy opuścił park. Zaryzykowała i przebiegła przez trawnik. Przy bramie schowała się za kamienną kolumnę. Marc był tam. Jednak tylko chwilę.

Trzymając telefon przy uchu, skręcił w lewo i znikł na schodach wiodących w dół, na stację metra. Nieco dalej Rachel zauważyła jakąś parę spacerującą z psem.

Mogli brać w tym udział, równie dobrze mogli być przypadkowymi przechodniami, spacerującymi z psem. Marca nadal nie było w polu widzenia. Nie ma czasu do namysłu. Przycisnęła się do kamiennej ściany. Sunąc wzdłuż niej, ruszyła w kierunku schodów.

Tickner pomyślał, że Edgar Portman wygląda jak postać stworzona przez Noela Cowarda. Pod czerwonym i starannie zawiązanym szlafrokiem nosił jedwabną pidżamę. Na nogach miał atłasowe kapcie. Natomiast jego brat Carson wyglądał przy nim jak łazęga.

Miał krzywo zapiętą pidżamę. Rozczochrane włosy i przekrwione oczy. Obaj bracia nie odrywali oczu od fotografii znalezionych na CD. – Edgarze – powiedział Carson. – Nie wyciągajmy przedwczesnych wniosków.

– Nie wyciągajmy…? -Edgar zwrócił się do Ticknera.

– Dałem mu pieniądze.

– Tak, proszę pana – powiedział Tickner. – Półtora roku temu.

Wiemy o tym.

– Nie. – Edgar chciał warknąć gniewnie, lecz zabrakło mu sił. – Dałem mu je teraz. Ściśle mówiąc, dzisiaj.

Tickner podskoczył.

– Ile?

– Dwa miliony dolarów. Otrzymaliśmy nowe żądanie okupu.

– Dlaczego nie skontaktowaliście się z nami?

– No właśnie! – prychnął gniewnie Edgar. – Przecież tak wspaniale spisaliście się poprzednim razem.

Tickner poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach.

– Chce pan powiedzieć, że dał pan zięciowi następne dwa miliony dolarów?

– Przecież mówię.

Carson Portman wciąż spoglądał na fotografie. Edgar zerknął na brata, a potem znów na Ticknera. – Czy Marc Seidman zabił moją córkę?

Carson wyprostował się.

– Dobrze wiesz, że nie.

– Nie pytam ciebie, Carson.

Teraz obaj spojrzeli na Ticknera. Ten nie miał ochoty na takie zabawy. – Wspomniał pan, że spotkał się dziś ze swoim zięciem?

Jeśli Edgar był zirytowany tym, że agent nie odpowiedział na jego pytanie, to tego nie okazał.

– Wcześnie rano – odparł. – W Memorial Park.

– A ta kobieta ze zdjęć. – Tickner wskazał na fotografie. – Była z nim?

– Nie.

– Czy któryś z panów widział ją przedtem?

Obaj zaprzeczyli. Edgar podniósł jedno ze zdjęć.

– Czy moja córka wynajęła detektywa, żeby je zrobił?

– Tak.

– Nie rozumiem. Kim jest ta kobieta?

Tickner ponownie zignorował pytanie.

– List z żądaniem okupu przysłano do pana, tak jak poprzednio?

– Tak.

– Nie jestem pewien, czy rozumiem. Skąd pan wiedział, że to nie oszustwo? Skąd miał pan pewność, że ma do czynienia z prawdziwymi porywaczami?

Odpowiedział mu Carson.

– Sądziliśmy, że to oszustwo – rzekł. – Przynajmniej z początku.

– A dlaczego zmieniliście zdanie?

– Znów przysłali jej włosy.

Carson zwięźle wyjaśnił kwestię analizy DNA i powiedział, że doktor Seidman zażądał dodatkowych badań. – Daliście mu wszystkie te włosy, tak?

– Owszem – odparł Carson.

Edgar znowu przyglądał się fotografiom.

– Ta kobieta – prychnął. – Czy Seidman był z nią związany?

– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

– A z jakiego innego powodu moja córka kazałaby ją śledzić?

Zadzwonił telefon komórkowy. Tickner przeprosił i przycisnął aparat do ucha. – Trafiony, zatopiony – powiedział O'Malley.

– Co jest?

– Mamy numer karty Seidmana. Pięć minut temu przejechał przez most Washingtona.

Mechaniczny głos nakazał mi:

– Idź dalej alejką.

Było jeszcze dostatecznie jasno, żebym widział pierwsze stopnie.

Zacząłem schodzić. Mrok gęstniał, otaczał mnie. Zacząłem ostrożniej stawiać kroki, jak ślepiec bez laski. Nie podobało mi się to. Wcale mi się nie podobało. Znów zastanowiłem się, co z Rachel. Czy jest w pobliżu? Starałem się trzymać ścieżki.

Skręciła w lewo. Potknąłem się o jakiś sterczący kamień. – W porządku – powiedział głos. – Stań.

Zrobiłem to. Nic nie widziałem. Z ulicy, która pozostała daleko w tyle, dochodził tylko nikły blask. Po prawej miałem strome zbocze. Powietrze miało tę charakterystyczną woń miejskiego parku: zmieszanych rześkich i nieświeżych zapachów.

Nasłuchiwałem, lecz słyszałem tylko cichy szum przejeżdżających w oddali samochodów. – Zostaw pieniądze na ziemi.

– Nie – powiedziałem. – Chcę zobaczyć moją córkę.

– Zostaw pieniądze.

– Zawarliśmy umowę. Wy dostajecie pieniądze, ja moją córkę.

Żadnej odpowiedzi. Krew zaczęła mi szumieć w uszach. Czułem obezwładniający strach. Nie, nie podobało mi się to. Byłem zbyt odsłonięty. Obejrzałem się przez ramię. Mogłem jeszcze rzucić się do ucieczki, wrzeszcząc jak szaleniec. Ta okolica była gęściej zamieszkana niż większość Manhattanu. Może ktoś wezwie policję.

– Doktorze Seidman?

– Tak?

Nagle oślepiło mnie światło latarki. Zamrugałem i podniosłem rękę, osłaniając twarz. Zmrużyłem oczy, usiłując coś dostrzec.

Ten ktoś zaraz poświecił niżej. Mój wzrok błyskawicznie przystosował się do zmiany oświetlenia, ale nie było powodu do takiego pośpiechu. I tak zobaczyłbym tę jasno oświetloną sylwetkę. Nie miałem żadnych wątpliwości. Natychmiast to zobaczyłem. Przede mną stał mężczyzna. Może nawet zauważyłem flanelową koszulę, sam nie wiem. Jak już powiedziałem, widziałem tylko sylwetkę. Nie mogłem dostrzec rysów twarzy ani koloru ubrania. Tak więc, być może, ten szczegół był tylko wytworem mojej wyobraźni. Jednak reszta – nie. Widziałem dość, żeby mieć pewność. Obok mężczyzny, trzymając go za nogę tuż nad kolanem, stało małe dziecko.

26

Lydia żałowała, że jest tak ciemno. Bardzo chciała zobaczyć wyraz twarzy, jaki w tym momencie przybrał doktor Seidman. Ta jej chęć nie miała nic wspólnego z okrutnym czynem, jaki zamierzała popełnić. Kierowała nią ciekawość. Głębsza od tej cechy ludzkiej natury, która każe zwolnić, żeby przyjrzeć się ofiarom wypadku samochodowego. Wyobraźcie sobie. Temu człowiekowi porwano dziecko. Przez półtora roku zastanawiał się, jaki los spotkał jego córeczkę, nie śpiąc po nocach, dręczony przez koszmary, które powinny pozostać w najciemniejszych zakamarkach ludzkiej podświadomości. Teraz ją zobaczył.

Byłoby nienormalne, gdyby Lydia nie miała ochoty ujrzeć wyrazu jego twarzy. Płynęły sekundy. Tak miało być. Chciała zwiększyć napięcie, przycisnąć go do granic wytrzymałości, zmiękczyć przed decydującym ciosem. Wyjęła sig-sauera i trzymając go w opuszczonej ręce, wyjrzała zza krzaków. Oceniła odległość dzielącą ją od Seidmana na dziesięć, może dwanaście metrów. Znów przyłożyła aparat do ust i szepnęła do mikrofonu. Nie miało żadnego znaczenia, czy szeptała, czy krzyczała. Scrambler odpowiednio wzmacniał lub tłumił jej głos.